Zerwane więzi: Jak przestałam wspierać syna i straciłam wnuczkę

– Mamo, nie rozumiesz, że teraz to ja decyduję, kto ma kontakt z moją córką? – głos Pawła drżał z irytacji, a ja czułam, jak moje serce kurczy się z bólu. Stałam w przedpokoju jego mieszkania na warszawskim Ursynowie, trzymając w rękach torbę z prezentami dla małej Zosi. To był dzień jej piątych urodzin. Rok temu jeszcze mogłam ją tulić, śmiać się z jej żartów i patrzeć, jak rośnie. Teraz drzwi były przede mną zamknięte.

Nie wiem, kiedy dokładnie wszystko się popsuło. Może wtedy, gdy powiedziałam Pawłowi, że nie mogę już regularnie przelewać mu pieniędzy na konto. Przez lata byłam dla niego podporą – samotnie wychowywałam go po śmierci męża, pracowałam na dwa etaty: najpierw jako kasjerka w sklepie spożywczym, potem sprzątałam biura nocami. Dopiero po czterdziestce udało mi się dostać stałą pracę w urzędzie miasta. Byłam dumna, że dałam radę. Paweł miał wszystko: korepetycje z angielskiego, nowe ubrania, wyjazdy na kolonie. Chciałam dla niego lepszego życia niż moje.

Kiedy urodziła się Zosia, poczułam, że znów mam dla kogo żyć. Synowa, Marta, była chłodna i zdystansowana, ale Zosia tuliła się do mnie bez oporów. Przychodziłam do nich co tydzień – gotowałam obiady, sprzątałam mieszkanie, zabierałam wnuczkę na spacery. Paweł coraz częściej prosił o „drobne pożyczki” – na przedszkole prywatne dla Zosi, na nowy komputer do pracy zdalnej, na naprawę samochodu. Przelewałam mu pieniądze z emerytury i oszczędności. „Mamo, tylko ty możesz mi pomóc” – powtarzał.

Rok temu zachorowałam. Lekarz powiedział jasno: muszę oszczędzać na leki i rehabilitację. Powiedziałam Pawłowi, że nie dam rady już go wspierać finansowo. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach chłód. „Rozumiem” – rzucił krótko przez telefon i odłożył słuchawkę.

Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Przestał dzwonić. Nie odbierał moich telefonów. Na wiadomości odpowiadał zdawkowo: „Nie mamy czasu”, „Zosia jest chora”, „Może innym razem”. Próbowałam przychodzić pod ich blok – raz nawet widziałam Zosię przez okno, machała do mnie rączką, ale Marta szybko zasłoniła zasłony.

W święta Bożego Narodzenia siedziałam sama przy stole. Wysłałam im paczkę z prezentami – wróciła nieotwarta. Sąsiedzi pytali: „Dlaczego nie widujemy już Zosi?” Wstydziłam się przyznać prawdę.

Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: czy naprawdę byłam tylko bankomatem dla własnego dziecka? Czy przez lata nie zauważyłam, że Paweł traktuje mnie jak źródło pieniędzy? Przecież zawsze mówił: „Mamo, jesteś najlepsza!” Ale czy kiedykolwiek zapytał mnie o zdrowie? O samotność?

Próbowałam rozmawiać z Martą. Zadzwoniłam do niej w lutym:
– Marto, czy mogę zobaczyć Zosię? Bardzo za nią tęsknię.
– Paweł nie chce – odpowiedziała chłodno. – To jego decyzja.
– Ale przecież jestem jej babcią!
– Proszę to uszanować.

Odkładając słuchawkę, poczułam się jak intruz we własnej rodzinie.

Czas płynie powoli. Każdy dzień bez Zosi to kolejna rana. W parku widzę babcie z wnukami i łzy same napływają mi do oczu. Próbuję znaleźć sens w codzienności: czytam książki, szydełkuję swetry dla dzieci z domu dziecka, ale pustka nie znika.

Czasem nachodzi mnie myśl: może powinnam była dalej pomagać Pawłowi? Może wtedy nie straciłabym kontaktu z wnuczką? Ale przecież nie jestem już młoda ani zdrowa. Czy naprawdę miłość rodzica powinna być mierzona pieniędzmi?

Ostatnio spotkałam sąsiadkę na klatce:
– Pani Haniu, niech pani walczy o Zosię! To niesprawiedliwe!
Ale jak walczyć z własnym synem?

Minął rok odkąd ostatni raz widziałam moją wnuczkę. Każdego dnia liczę na cud – może Paweł zadzwoni, może Zosia zapyta o babcię… Czy kiedyś wybaczę synowi? Czy on kiedykolwiek zrozumie, ile stracił?

Czy naprawdę rodzina kończy się wtedy, gdy kończą się pieniądze? Czy miłość matki może być tak łatwo przekreślona? Czasem myślę: może to ja zrobiłam coś źle… Ale czy naprawdę zasłużyłam na taką samotność?