Samotny ojciec z Wrocławia i walka o dach nad głową: Czy dobro naprawdę wraca?

– Tata, a gdzie dziś będziemy spać? – zapytała cicho Zosia, ściskając w ręku pluszowego misia. Stałem na klatce schodowej, wpatrując się w zamknięte drzwi naszego dawnego mieszkania. Właściciel nie miał już dla nas litości – zalegaliśmy z czynszem od trzech miesięcy. Słyszałem jeszcze jego słowa: „Panie Piotrze, ja też mam rodzinę na utrzymaniu. Proszę się wyprowadzić do końca tygodnia.”

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć córce. Michał, mój starszy syn, milczał. W jego oczach widziałem gniew i rozczarowanie. Miał dopiero trzynaście lat, a już musiał dorosnąć szybciej niż powinien.

Jeszcze rok temu wszystko wyglądało inaczej. Miałem pracę w magazynie na Bielanach, żona – Ania – była nauczycielką w podstawówce. Choroba przyszła nagle. Rak nie pyta o wiek ani o plany na przyszłość. Ania odeszła w ciągu kilku miesięcy. Zostałem sam z dziećmi i długami po leczeniu.

Przez pierwsze tygodnie po jej śmierci funkcjonowałem jak automat. Rano śniadanie, szkoła, praca, obiad, lekcje, kolacja. Wieczorami płakałem w łazience, żeby dzieci nie widziały. Potem zaczęły się problemy w pracy – spóźnienia, błędy, coraz więcej zwolnień lekarskich. W końcu mnie zwolnili.

Oszczędności stopniały szybciej niż śnieg na wiosnę. Zaczęły się telefony od komornika, listy z banku, a potem ta rozmowa z właścicielem mieszkania.

Pierwszą noc po eksmisji spędziliśmy u mojej siostry, Magdy. – Piotrek, ja cię rozumiem, ale mam dwójkę swoich dzieci i męża na delegacji. Nie dam rady was trzymać dłużej niż kilka dni – powiedziała mi szczerze. Nie miałem jej tego za złe.

Próbowałem wszystkiego: MOPS, Caritas, ogłoszenia na OLX i Facebooku. Wszędzie słyszałem to samo: „Proszę czekać”, „Nie mamy wolnych miejsc”, „Może schronisko dla bezdomnych?”.

W końcu trafiłem do noclegowni na Traugutta. Dzieci płakały pierwszej nocy. Michał powiedział: – Tata, ja nie chcę tu być. Tu śmierdzi i wszyscy się na nas patrzą.

Czułem się jak najgorszy ojciec świata.

Któregoś dnia Zosia przyniosła ze szkoły rysunek – domek z czerwonym dachem i napisem „Moje marzenie”. Pokazała mi go z dumą: – To nasz nowy dom, prawda?

Nie miałem serca jej powiedzieć prawdy.

Wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego. Pani Ewa, wychowawczyni Zosi, zadzwoniła do mnie wieczorem:
– Panie Piotrze, wiem, że to trudne… ale może pozwoli pan sobie pomóc? Zorganizowaliśmy zbiórkę wśród rodziców i nauczycieli. Może uda się znaleźć dla was mieszkanie na wynajem.

Nie wierzyłem własnym uszom. Przez całe życie byłem dumny – nie prosiłem o pomoc nawet wtedy, gdy było naprawdę źle. Ale teraz nie miałem wyboru.

Kilka dni później spotkałem się z grupą rodziców w szkole. Pani Ewa przedstawiła mnie wszystkim:
– To pan Piotr z klasy naszej Zosi. Potrzebuje wsparcia.

Czułem się jak intruz. Słyszałem szepty: „To ten samotny ojciec”, „Podobno żona mu zmarła”, „Biedne dzieciaki”.

Ale potem ktoś podał mi rękę. Pan Marek, ojciec kolegi Michała:
– Mam znajomego, który wynajmuje mieszkanie na Ołbinie. Może zgodzi się na niższy czynsz?

Pani Kasia przyniosła torby z ubraniami dla dzieci. Ktoś inny zaoferował pomoc przy przeprowadzce.

W ciągu tygodnia mieliśmy już klucze do nowego mieszkania – małego, ale naszego. Dzieci skakały po pustych pokojach jakby to był pałac.

W Wigilię przyszli sąsiedzi z ciastem i prezentami dla dzieci. Michał pierwszy raz od miesięcy się uśmiechnął.

Siedząc przy stole patrzyłem na Zosię i Michała – ich twarze rozświetlone blaskiem choinki. Poczułem wdzięczność i ulgę, ale też wstyd: że musiałem prosić o pomoc obcych ludzi.

Czasem zastanawiam się: czy gdyby nie ta tragedia, potrafiłbym tak otworzyć się na innych? Czy dobro naprawdę wraca? A może to tylko szczęśliwy przypadek?

Może wy mi powiecie: czy łatwo jest prosić o pomoc? Czy potrafilibyście zaufać obcym tak jak ja?