Między Nadzieją a Rozpaczą: Droga Marty do Macierzyństwa

— Znowu się nie udało — wyszeptałam, patrząc na dwie blade kreski na teście ciążowym. Siedziałam na zimnych kafelkach łazienki, ściskając w dłoni plastikowy patyczek, jakby od niego zależało moje życie. Łzy spływały mi po policzkach, a w głowie dudniło jedno pytanie: dlaczego ja? Miałam 38 lat i coraz częściej czułam, że czas jest moim największym wrogiem.

Mój mąż, Tomek, wszedł do łazienki bez słowa. Usiadł obok mnie i objął ramieniem. — Kochanie, może po prostu… może to jeszcze nie ten moment? — próbował pocieszyć, ale w jego głosie słyszałam zmęczenie. Od dwóch lat nasze życie kręciło się wokół kalendarzyków, wizyt u lekarzy i niekończących się badań. Seks przestał być spontaniczny, a każde zbliżenie miało w sobie coś z obowiązku.

— Marta, musisz się uspokoić — powtarzała mama przez telefon. — Może Bóg ma dla was inny plan? — Jej słowa bolały mnie bardziej niż chciałam przyznać. Zawsze byłam blisko Kościoła, ale teraz czułam się opuszczona nawet przez Boga. Modliłam się codziennie, czasem godzinami klęczałam w pustym kościele na Grochowie, błagając o cud. Ale cisza była jedyną odpowiedzią.

W pracy coraz trudniej było mi się skupić. Koleżanki rozmawiały o dzieciach, przedszkolach, szczepieniach. Czułam się jak intruz w ich świecie. Kiedyś śmiałam się z ich opowieści o nieprzespanych nocach i pieluchach, teraz każda taka rozmowa bolała mnie jak ukłucie igły.

Najgorsze były rodzinne spotkania. — A wy kiedy wreszcie pomyślicie o dziecku? — pytała ciotka Basia przy każdym obiedzie. — Przecież zegar tyka! — śmiała się głośno, nie wiedząc, że jej słowa rozrywają mnie od środka. Tomek zaciskał szczęki i milczał, a ja udawałam uśmiech.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu później niż zwykle. Tomek siedział w kuchni z kieliszkiem wina. — Marta, musimy porozmawiać — powiedział cicho. — Nie wiem, ile jeszcze dam radę… Nie chcę cię stracić przez to wszystko.

Zamarłam. Czy naprawdę mogłam stracić nie tylko marzenie o dziecku, ale też jego? — Tomek, ja… ja nie umiem inaczej. To wszystko jest dla mnie za trudne.

— Może powinniśmy spróbować in vitro? Albo adopcji? — zaproponował.

— A jeśli to nie pomoże? Jeśli nigdy nie będziemy rodzicami? — wybuchłam płaczem.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy jak obcy ludzie pod jednym dachem. Każdy dzień był walką z własnymi myślami i lękami. W końcu postanowiłam pójść do księdza Andrzeja, którego znałam od dziecka.

— Pan Bóg nie zawsze daje to, o co prosimy — powiedział spokojnie ksiądz. — Ale daje siłę, by przejść przez najtrudniejsze chwile. Może warto poprosić Go nie tylko o dziecko, ale też o pokój serca?

Te słowa długo we mnie pracowały. Zaczęłam modlić się inaczej. Przestałam błagać o cud za wszelką cenę, a zaczęłam prosić o siłę i nadzieję. Z Tomkiem powoli wracaliśmy do rozmów. Zdecydowaliśmy się na leczenie in vitro.

To był kolejny rollercoaster emocji: nadzieja mieszała się ze strachem, radość z rozczarowaniem. Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Druga również. Po trzeciej byłam gotowa się poddać.

Pewnej nocy obudziłam się zlana potem po kolejnym koszmarze. Usiadłam na łóżku i zaczęłam się modlić: — Boże, jeśli mam nigdy nie zostać matką, daj mi siłę to zaakceptować.

Kilka tygodni później poczułam się dziwnie zmęczona. Zrobiłam test bez większych nadziei… Dwie wyraźne kreski! Nie wierzyłam własnym oczom. Płakałam ze szczęścia i strachu jednocześnie.

Ciąża była trudna, pełna komplikacji i lęku o każdy kolejny dzień. Ale kiedy po dziewięciu miesiącach trzymałam w ramionach moją córeczkę Zosię, wiedziałam, że każda łza miała sens.

Dziś patrzę na nią i myślę: ile kobiet przechodzi przez podobne piekło w samotności? Czy naprawdę musimy cierpieć w ciszy? Czy wiara zawsze oznacza czekanie na cud, czy może nauczenie się akceptacji tego, co przynosi życie?