„Gdy dotarliśmy do chaty, schludne ogrodzenie i brama były mylące”
Kiedy Franek, Rafał, Michał, Magdalena, Zofia i Wiktoria planowali swój weekendowy wypad do starej rustykalnej chaty na polskiej wsi, szukali ucieczki od zgiełku miejskiego życia. Internetowa oferta zachwalała urocze, odosobnione miejsce — idealne dla grupy przyjaciół, aby odpocząć i ponownie się połączyć. Zdjęcia pokazywały urokliwą chatę otoczoną bujnymi lasami, z obietnicą spokoju i ciszy. Jednak rzeczywistość malowała zupełnie inny obraz.
Jadąc wąską, krętą ścieżką, która miała prowadzić do ich idyllicznego azylu, pierwszą rzeczą, która ich uderzyła, było schludne ogrodzenie i brama oznaczające wejście na posesję. Były zaskakująco nowoczesne i dobrze utrzymane w porównaniu do dzikiego, nieokiełznanego zarośla, które mijali po drodze. „Wygląda na to, że trafiliśmy w dobre miejsce,” zauważył Michał, z nutą ulgi w głosie, kiedy manewrował samochodem przez bramę.
Żwir chrzęścił pod oponami, gdy podjechali do chaty. Stała opuszczona, w jaskrawym kontraście do zadbanego ogrodzenia. Dom był wyraźnie stary, drewniane panele pogięte i wykrzywione przez czas. Ogród był dzikim plątaniną trawy i chwastów, natura odzyskiwała to, co kiedyś było ujarzmione. „Ma… charakter,” powiedziała Magdalena, starając się pozostać optymistyczna, gdy rozładowywali swoje torby.
Kiedy zapadł wieczór, przyjaciele osiedli, rozpalając ogień w starym kamiennym kominku i rozpakowując swoje zapasy. Wnętrze chaty było tak zaniedbane jak jej zewnętrzna część, kurz tańczył w promieniach zanikającego światła, które przebijało się przez brudne okna. Starali się z tego korzystać najlepiej, jak potrafili, wypełniając przestrzeń śmiechem i brzękiem szklanek.
Ale gdy zapadła noc, izolacja, która kiedyś wydawała się błogosławieństwem, zaczęła wydawać się bardziej jak przekleństwo. Chata, tak oddalona od jakiejkolwiek oznaki cywilizacji, ciężko spoczywała pod płaszczem ciemności. Dziwne dźwięki — gałęzie skrobiące o okna, niepokojące skrzypienie starego domu, który się osadzał — rozbrzmiewały w pokojach, potęgując ich niepokój.
„To tylko wiatr,” próbował ich uspokoić Rafał, gdy szczególnie głośne uderzenie przestraszyło Zofię, powodując, że rozlała swój napój.
Nie mogąc zasnąć, Wiktoria zaproponowała opowiadanie historii o duchach, próbując rozjaśnić nastrój. Jeden po drugim dzielili się opowieściami, każda historia była straszniejsza od poprzedniej, śmiech mieszając się z nerwowymi spojrzeniami w kierunku zacienionych kątów pokoju.
Było już dawno po północy, gdy usłyszeli to — nie do pomylenia dźwięk otwierającej się, a potem zamykającej bramy. Zamarli, słuchając, jak kroki zbliżają się do chaty. Klamka drzwi delikatnie zatrzeszczała. Franek chwycił najbliższą rzecz, którą mógł znaleźć, ciężką książkę, i stanął na baczność, gotów bronić swoich przyjaciół.
Drzwi rozwarły się, a w świetle księżyca ukazała się sylwetka starego mężczyzny, jego oczy dzikie, ubranie podarte. „Musicie stąd odejść,” zaszeptał, jego głos pilny, drżący. „Po zmroku nie jest tu bezpiecznie.”
Zanim zdążyli odpowiedzieć, przez drzewa rozległ się przerażający ryk, nie zwierzęcy, nie ludzki — coś innego. Oczy starca rozszerzyły się ze strachu. „Za późno,” szepnął.
Co nastąpiło, było zamazane — pospieszne szukanie schronienia, krzyki przeszywające noc, głębokie, niepokojące dźwięki lasu zamykające się wokół nich. Nigdy nie zobaczyli tego, co czaiło się w cieniach, ale nie wszyscy z nich wyszli. Gdy nastał wreszcie poranek, tylko Michał, Rafał i Wiktoria wyszli z lasu, ich twarze wypalone, na zawsze zmienione przez nocne przerażenia.
Chata stała cicho, schludne ogrodzenie i brama szydziły z nich swoją obietnicą bezpieczeństwa, gdy odchodzili, nigdy nie wracając.