Poradzimy sobie! Historia Tadeusza, Justyny i Krzysia, którzy musieli nauczyć się żyć na nowo

— Tadeusz, on się nie rusza… — głos Justyny był cichy, jakby bała się, że każde słowo może złamać ciszę tej szpitalnej sali. Siedzieliśmy obok siebie, trzymając się za ręce, patrząc na naszego trzynastoletniego syna. Krzyś leżał podłączony do aparatury, a jego twarz była blada jak ściana. W głowie miałem tylko jedno pytanie: dlaczego on? Dlaczego nasze dziecko?

Jeszcze rano śmialiśmy się przy śniadaniu. Krzyś narzekał, że nie chce iść do szkoły, a Justyna żartowała, że jak będzie się tak ociągał, to spóźni się na autobus. Wyszedł z domu z plecakiem przewieszonym przez jedno ramię, odwrócił się w drzwiach i rzucił: „Poradzimy sobie!”. To były jego ulubione słowa. Nawet nie zdążyłem odpowiedzieć.

Telefon zadzwonił o 8:17. Numer nieznany. — Czy pan Tadeusz Nowak? — Tak… — Tu dyżurny policji. Pański syn miał wypadek. Proszę natychmiast przyjechać do szpitala wojewódzkiego.

W samochodzie Justyna płakała bezgłośnie. Ja prowadziłem mechanicznie, nie pamiętam nawet drogi. W głowie miałem tylko obrazy: Krzyś na rowerze, Krzyś z piłką, Krzyś śmiejący się do rozpuku. A potem — strach. Co jeśli go stracimy?

W szpitalu lekarz powiedział nam, że potrącił go samochód na przejściu dla pieszych. Kierowca był trzeźwy, podobno Krzyś wbiegł na czerwonym świetle. Nie chciałem wierzyć. Mój syn zawsze uważał na drodze! Ale czy naprawdę? Czy nie przegapiliśmy czegoś? Czy nie powinniśmy byli bardziej go pilnować?

— On się obudzi, prawda? — zapytała Justyna lekarza z nadzieją w oczach.
— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy — odpowiedział wymijająco.

Przez kolejne dni żyliśmy między domem a szpitalem. Ja próbowałem pracować zdalnie, ale nie potrafiłem się skupić. Justyna przestała jeść. W domu panowała cisza, której nigdy wcześniej nie znałem. Każdy dźwięk wydawał się zbyt głośny, każdy ruch zbyt gwałtowny.

Pewnej nocy usiadłem przy łóżku Krzysia i zacząłem mówić do niego szeptem:
— Synku, pamiętasz jak mówiłeś: „Damy radę”? Teraz ja muszę ci to powtarzać. Damy radę, Krzysiu. Musisz tylko wrócić do nas.

Justyna coraz częściej zamykała się w sobie. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Każde z nas przeżywało ból inaczej. Ona obwiniała siebie: — Może gdybym go zatrzymała jeszcze chwilę… Może gdybym zrobiła mu kanapki…
Ja z kolei czułem gniew. Na siebie, na los, na kierowcę tego samochodu. Chciałem znaleźć winnego, bo wtedy łatwiej byłoby mi znieść ten ból.

Pewnego dnia odwiedziła nas moja matka.
— Musicie być razem — powiedziała stanowczo. — Krzyś was potrzebuje. Nie możecie się teraz rozpaść.

Ale jak być razem, kiedy każde z nas cierpi inaczej? Kiedy nie potrafimy już ze sobą rozmawiać?

Minęły trzy tygodnie. Krzyś nadal był nieprzytomny. Lekarze mówili o uszkodzeniu mózgu, o rehabilitacji, o tym, że nawet jeśli się obudzi, nic już nie będzie takie samo.

Pewnej nocy usłyszałem płacz Justyny w kuchni. Poszedłem do niej i po raz pierwszy od dawna przytuliłem ją mocno.
— Przepraszam — wyszeptałem.
— Za co? — zapytała przez łzy.
— Za to, że nie potrafię być silny…
— Nikt nie potrafi być silny cały czas — odpowiedziała i pierwszy raz od tygodni spojrzała mi w oczy.

Zaczęliśmy rozmawiać. O Krzysiu, o strachu, o tym, co będzie dalej. O naszych marzeniach i o tym, jak bardzo się boimy je stracić.

W końcu nadszedł dzień, kiedy Krzyś poruszył palcem. Lekarka uśmiechnęła się do nas po raz pierwszy:
— To dobry znak.

Rehabilitacja była długa i bolesna. Krzyś musiał uczyć się mówić i chodzić od nowa. Czasem płakał z bezsilności:
— Tato, dlaczego ja?
Nie miałem odpowiedzi na to pytanie. Mogłem tylko być przy nim i powtarzać: — Damy radę.

W domu wszystko się zmieniło. Musieliśmy dostosować mieszkanie do potrzeb Krzysia. Justyna wróciła do pracy na pół etatu, ja brałem nadgodziny, żeby starczyło na leki i rehabilitację. Często kłóciliśmy się o pieniądze:
— Nie możemy ciągle żyć w takim stresie! — krzyczała Justyna.
— A co mam zrobić? Zrezygnować z pracy? — odpowiadałem złością.

Czasem miałem ochotę uciec. Po prostu wyjść i nigdy nie wrócić do tego domu pełnego bólu i wspomnień. Ale wtedy patrzyłem na Krzysia i wiedziałem, że nie mogę go zostawić.

Minęły miesiące. Krzyś powoli wracał do siebie. Zaczął żartować ze mną tak jak dawniej:
— Tato, pamiętasz jak mówiłeś „poradzimy sobie”? Chyba miałeś rację.

Ale ja wiedziałem, że nic już nie będzie takie samo. Nasza rodzina była inna — bardziej krucha, ale też silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Czasem zastanawiam się: czy można nauczyć się żyć po tragedii? Czy da się jeszcze cieszyć drobiazgami? Czy naprawdę „damy radę”, nawet jeśli wszystko wokół wydaje się bez sensu?

Może właśnie o to chodzi w życiu — żeby mimo bólu próbować dalej kochać i wierzyć w lepsze jutro.