Zaprosiłam samotną sąsiadkę na Wigilię – nie wiedziałam, że odmieni moje życie

– Mamo, nie przesadzaj, przecież możesz polecieć do nas na święta – usłyszałam w słuchawce głos mojej córki, Agaty. Jej ton był ciepły, ale wyczuwałam w nim nutę zniecierpliwienia. – Wiesz, że nie lubię latać zimą – odpowiedziałam cicho, patrząc na śnieg wirujący za oknem. – Poza tym… tu jest mój dom.

Rozłączyłam się i przez chwilę siedziałam w ciszy. W kuchni pachniało piernikami, a w salonie migały lampki na choince. Mimo to czułam się tak pusto, jakby cały ten świąteczny gwar był tylko wspomnieniem. Dzieci daleko, mąż odszedł do innej kobiety pięć lat temu. Zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie.

Nagle usłyszałam cichy stukot za ścianą. To pani Zofia – moja sąsiadka z naprzeciwka. Od kiedy jej mąż zmarł, rzadko wychodziła z domu. Czasem widywałam ją na klatce schodowej, zawsze z tym samym smutnym uśmiechem. Przypomniałam sobie, jak kiedyś przyniosła mi słoik domowych powideł i powiedziała: „Pani Aniu, niech pani nie będzie taka sama jak ja”.

Wstałam nagle, jakby ktoś popchnął mnie do działania. Chwyciłam telefon i zadzwoniłam do drzwi pani Zofii. Otworzyła niemal natychmiast, jakby czekała na ten dźwięk cały wieczór.

– Dobry wieczór, pani Zosiu… – zaczęłam niepewnie. – Może przyszłaby pani do mnie na Wigilię? Mam za dużo jedzenia i… no wie pani, głupio tak samej.

Spojrzała na mnie zaskoczona, a potem jej oczy zaszkliły się łzami.

– Pani Aniu… dziękuję. Myślałam, że już nikt mnie nie zaprosi.

Usiadłyśmy razem przy stole. Na początku rozmowa była sztywna – o pogodzie, o przepisach na barszcz. Ale potem pani Zofia zaczęła opowiadać o swoim dzieciństwie na wsi pod Lublinem, o tym, jak poznała swojego męża w kolejce po chleb w stanie wojennym. Śmiała się i płakała na przemian. Ja też zaczęłam mówić – o moim rozpadzie małżeństwa, o tęsknocie za dziećmi.

Nagle poczułam coś dziwnego – jakby ta obca kobieta rozumiała mnie lepiej niż własna rodzina. Przez kolejne tygodnie spotykałyśmy się coraz częściej. Razem chodziłyśmy na spacery po osiedlu, gotowałyśmy obiady, a nawet zaczęłyśmy wspólnie rozwiązywać krzyżówki.

Pewnego dnia zadzwoniła Agata.

– Mamo, słyszałam od sąsiadki, że często widuje cię z tą staruszką… Wszystko w porządku?

– Tak, córeczko. Pani Zofia to bardzo miła osoba. Pomagamy sobie nawzajem.

– Ale mamo… nie uważasz, że to trochę dziwne? Może powinnaś bardziej dbać o siebie? Może powinnaś znaleźć sobie kogoś w swoim wieku?

Zabolało mnie to. Czy naprawdę bycie z kimś blisko musi być ograniczone wiekiem? Czy moja córka nie rozumie, jak bardzo potrzebuję drugiego człowieka?

Z czasem zaczęły pojawiać się plotki na klatce schodowej. Ktoś powiedział mi w windzie:

– Pani Aniu, pani to chyba już nie ma co robić, skoro tylko z tą Zofią się trzyma…

Zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę robię coś złego? Czy powinnam przejmować się opinią innych?

Któregoś dnia pani Zofia przyszła do mnie zapłakana.

– Aniu… moja córka zadzwoniła i powiedziała, że nie chce mnie już widzieć. Że jestem dla niej ciężarem.

Przytuliłam ją mocno.

– Zosiu, dla mnie jesteś rodziną.

Od tamtej pory byłyśmy nierozłączne. Razem przeżywałyśmy kolejne święta, dzieliłyśmy się radościami i smutkami. Moje dzieci coraz rzadziej dzwoniły – miały swoje życie za granicą. Ale ja już nie czułam się samotna.

Pewnego dnia zachorowałam na grypę. To pani Zofia przynosiła mi rosół i siedziała przy łóżku godzinami. Gdy ona złamała nogę na lodzie, to ja robiłam jej zakupy i sprzątałam mieszkanie.

Ludzie mówili różne rzeczy: że jesteśmy dziwne, że pewnie coś ukrywamy. Ale nam to już nie przeszkadzało.

Największy dramat przyszedł jednak niespodziewanie. Pani Zofia dostała udaru. Spędziła kilka tygodni w szpitalu. Codziennie do niej chodziłam, czytałam jej książki i trzymałam za rękę.

Kiedy wróciła do domu, była już słabsza. Wiedziałam, że nasz wspólny czas jest policzony.

W ostatnią Wigilię siedziałyśmy razem przy stole. Pani Zofia spojrzała na mnie i powiedziała:

– Aniu… dziękuję ci za wszystko. Dzięki tobie znów poczułam się kochana.

Łzy płynęły mi po policzkach.

Kilka dni później pani Zofia odeszła we śnie.

Dziś często siadam przy oknie i patrzę na śnieg wirujący za szybą. Czasem czuję żal – do dzieci, do losu, do samej siebie. Ale wiem jedno: ta znajomość uratowała mnie przed samotnością i nauczyła kochać na nowo.

Czy naprawdę rodzina to tylko więzy krwi? A może czasem wystarczy otworzyć drzwi i serce przed kimś obcym? Jak myślicie?