Zgodziłam się na życie bez miłości – czy samotność naprawdę jest gorsza od pustki?
– Znowu wracasz tak późno? – zapytałam, starając się ukryć drżenie w głosie. Stałam w kuchni, opierając się o blat, a zegar na ścianie wybijał dwudziestą trzecią. Marek rzucił klucze na stół i nawet nie spojrzał w moją stronę.
– Praca, Anka. Przecież wiesz – odpowiedział znużonym tonem, jakbyśmy powtarzali tę samą scenę po raz setny.
Wiedziałam. Wiedziałam aż za dobrze, że to nie praca go zatrzymuje. Ale nie miałam już siły pytać, nie miałam siły walczyć. Od lat żyliśmy obok siebie, jak współlokatorzy, których łączy kredyt i wspólne rachunki, a nie uczucie. Czasem łapałam się na tym, że nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz spojrzałam na niego z czułością.
Kiedyś wyobrażałam sobie zupełnie inne życie. Miałam marzenia – chciałam podróżować, pisać książki, śmiać się do łez z kimś, kto rozumie mnie bez słów. Ale życie napisało inny scenariusz. Po śmierci mamy zostałam sama z ojcem, który nigdy nie potrafił okazywać uczuć. W domu zawsze było cicho, zimno, a samotność była moim codziennym towarzyszem.
Gdy poznałam Marka na studiach w Krakowie, wydawał się być odpowiedzią na wszystkie moje lęki. Był spokojny, stabilny, miał dobrą pracę i plan na życie. Nie kochałam go – wiedziałam to już wtedy – ale wydawało mi się, że to wystarczy. „Miłość przyjdzie z czasem”, powtarzała babcia. „Najważniejsze to mieć kogoś przy sobie”.
Ślub był skromny, rodzina Marka była zachwycona. Moja ciotka płakała ze wzruszenia, a ojciec pierwszy raz od lat uśmiechnął się do mnie z dumą. Wszyscy gratulowali mi szczęścia, którego nie czułam.
Pierwsze lata były znośne. Praca w szkole dawała mi poczucie sensu, a wieczory spędzane przy telewizorze były po prostu rutyną. Ale z każdym rokiem coraz bardziej czułam, jak coś we mnie umiera. Patrzyłam na koleżanki z pracy – jedna rozwiodła się po piętnastu latach i zaczęła nowe życie, inna znalazła miłość po czterdziestce. Ja tkwiłam w miejscu.
Najgorsze były święta. Wszyscy wokół składali sobie życzenia szczęścia i miłości, a ja czułam tylko pustkę. Marek kupował mi kwiaty na Dzień Kobiet i zabierał do kina raz w miesiącu – bo tak wypadało. Nigdy nie zapytał mnie, czego naprawdę chcę. Nigdy nie przytulił mnie bez powodu.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie Ola – moja przyjaciółka z liceum.
– Anka, co z tobą? Dawno cię nie widziałam! – jej głos był pełen troski.
– Wszystko dobrze – skłamałam automatycznie.
– Naprawdę? Bo wiesz… czasem mam wrażenie, że udajesz przed całym światem.
Zamilkłam. Ola zawsze widziała więcej niż inni.
– Boję się być sama – wyszeptałam w końcu.
– Ale przecież jesteś sama… tylko że obok kogoś – odpowiedziała cicho.
Te słowa uderzyły mnie mocniej niż jakiekolwiek inne. Przez całą noc nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o tym, jak bardzo boję się pustki – tej prawdziwej, ciszy w mieszkaniu, braku czyjejś obecności. Ale czy obecność Marka cokolwiek zmieniała?
Następnego dnia podczas obiadu zebrałam się na odwagę.
– Marek… czy ty jesteś szczęśliwy?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– O co ci chodzi?
– Po prostu… czy jesteś szczęśliwy ze mną?
Wzruszył ramionami.
– Jest jak jest. Mamy dach nad głową, stabilizację…
– Ale czy to wystarcza?
Nie odpowiedział. Wstał od stołu i wyszedł do drugiego pokoju.
Przez kolejne tygodnie unikaliśmy rozmów o uczuciach. Każde z nas zamknęło się w swoim świecie. Ja coraz częściej myślałam o rozwodzie, ale bałam się reakcji rodziny. Ojciec powtarzał: „Małżeństwo to obowiązek”. Ciotka mówiła: „Nie rób wstydu rodzinie”.
Któregoś dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle i zobaczyłam Marka rozmawiającego przez telefon. Jego głos był ciepły, pełen emocji – zupełnie inny niż ten, którym zwracał się do mnie.
– Kocham cię… – usłyszałam przez uchylone drzwi.
Serce mi zamarło. Nie zrobiłam awantury. Po prostu usiadłam na łóżku i płakałam przez godzinę. To był moment przełomowy – zrozumiałam, że oboje jesteśmy więźniami własnych lęków i przyzwyczajeń.
Kilka dni później podjęłam decyzję.
– Marek… chcę rozwodu – powiedziałam spokojnie podczas kolacji.
Nie protestował. Nawet nie próbował mnie przekonać do zmiany zdania.
Rozwód przebiegł szybko i bez większych emocji. Rodzina była w szoku, ojciec przestał się do mnie odzywać na kilka miesięcy. Ale pierwszy raz od lat poczułam ulgę.
Dziś mieszkam sama w małym mieszkaniu na Podgórzu. Czasem czuję samotność tak dotkliwie, że aż boli fizycznie. Ale przynajmniej nie muszę już udawać przed nikim – ani przed sobą, ani przed światem.
Czy warto było tyle lat żyć w kłamstwie tylko po to, by nie być samą? Czy samotność naprawdę jest gorsza od pustki w sercu? Może czasem lepiej wybrać trudniejszą drogę i być wiernym sobie… Co wy o tym myślicie?