Ukrywam się w pracy, by uciec przed mężem – czy to już koniec naszego małżeństwa?
– Znowu wracasz tak późno? – głos Marka rozbrzmiał w kuchni, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć buty. W jego tonie było więcej goryczy niż troski. Przez chwilę stałam w przedpokoju, z kluczami w dłoni, czując jak fala zmęczenia i irytacji zalewa mnie od środka.
– Miałam dużo pracy – odpowiedziałam cicho, nie patrząc mu w oczy. Wiedziałam, że to nieprawda. Zostałam po godzinach, bo nie mogłam znieść myśli o powrocie do domu. Ostatnio biuro stało się moją kryjówką, miejscem, gdzie mogłam oddychać bez ciągłego poczucia winy i pretensji.
Marek westchnął ciężko i wrócił do oglądania telewizji. W kuchni unosił się zapach przypalonego obiadu – pewnie znowu próbował coś ugotować, żeby mi „udowodnić”, że potrafi radzić sobie beze mnie. Kiedyś śmialiśmy się razem z jego kulinarnych eksperymentów. Teraz wszystko było powodem do kłótni.
Usiadłam na łóżku w sypialni, opierając głowę o ścianę. Przez cienkie drzwi słyszałam, jak Marek rozmawia przez telefon z matką. – Tak, znowu jej nie ma… Nie wiem, co się z nią dzieje… – jego głos był pełen żalu i rozczarowania. Poczułam ukłucie winy, ale zaraz potem przyszła złość: dlaczego zawsze to ja muszę być winna? Dlaczego nikt nie pyta, co czuję?
W pracy czuję się potrzebna. Ludzie przychodzą do mnie po radę, śmieją się z moich żartów. Szefowa docenia moje zaangażowanie. Tam mogę być sobą – nie żoną, która ciągle zawodzi oczekiwania męża i teściowej. Tam nikt nie wypomina mi nieumytych naczyń czy niewyprasowanych koszul.
Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu Marek był moim najlepszym przyjacielem. Potrafiliśmy rozmawiać godzinami o wszystkim i o niczym. Teraz każde nasze spotkanie kończy się kłótnią albo milczeniem. On twierdzi, że się zmieniłam – że jestem zimna i obojętna. Może ma rację? Może po prostu już nie potrafię być tą samą osobą, którą byłam kiedyś.
W zeszły piątek zostałam w pracy do dwudziestej pierwszej. Koleżanki już dawno wyszły, a ja siedziałam przy komputerze, udając, że muszę skończyć raport. Tak naprawdę bałam się wracać do domu. Bałam się kolejnej awantury o to, że nie ugotowałam obiadu albo nie zapytałam Marka, jak minął mu dzień.
W pewnym momencie zadzwonił telefon. To była moja mama.
– Aniu, wszystko w porządku? Dawno się nie odzywałaś… – jej głos był ciepły i troskliwy.
– Tak, mamo… Po prostu dużo pracy – skłamałam automatycznie.
– A Marek? – zapytała po chwili ciszy.
– Wszystko dobrze – odpowiedziałam szybko, mając nadzieję, że nie będzie drążyć tematu.
Ale mama znała mnie za dobrze.
– Aniu… Ty już od dawna nie brzmisz na szczęśliwą. Może powinnaś z nim porozmawiać? Albo odpocząć?
Zacisnęłam powieki, czując łzy pod powiekami. Nie chciałam płakać w pracy.
– Spróbuję, mamo… – wyszeptałam i rozłączyłam się szybko.
Wróciłam do domu po dwudziestej drugiej. Marek siedział przy stole z pustym talerzem przed sobą.
– Myślisz, że jak będziesz mnie ignorować, to wszystko samo się ułoży? – zapytał bez ogródek.
– Nie wiem… – odpowiedziałam szczerze. – Po prostu nie mam już siły na te ciągłe pretensje.
– To może powiedz mi w końcu, o co ci chodzi! – podniósł głos.
– O wszystko! O to, że ciągle czegoś ode mnie oczekujesz! Że nigdy nie jesteś zadowolony! Że czuję się tu jak intruz we własnym domu! – wybuchłam nagle, sama zaskoczona siłą własnych słów.
Marek patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu. W jego oczach widziałam ból i złość.
– To może powinnaś się wyprowadzić? Skoro tak ci źle ze mną?
Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Przez chwilę miałam ochotę spakować walizkę i po prostu wyjść. Ale gdzie miałabym pójść? Do mamy? Do koleżanki z pracy?
Przez następne dni unikaliśmy siebie nawzajem. Ja wychodziłam z domu wcześnie rano i wracałam późno wieczorem. Marek coraz częściej nocował u swojego brata albo znikał na całe popołudnia. W domu panowała cisza tak gęsta, że można ją było kroić nożem.
W sobotę rano zadzwoniła teściowa.
– Aniu, musimy porozmawiać – powiedziała stanowczo. – Marek jest załamany. Co wy wyprawiacie?
Nie miałam siły tłumaczyć jej wszystkiego od początku. Próbowałam wyjaśnić, że oboje jesteśmy zmęczeni i zagubieni, ale ona tylko wzdychała ciężko i mówiła o tym, jak bardzo zawiodłam jej syna.
Po tej rozmowie długo siedziałam na łóżku i patrzyłam w okno. Zastanawiałam się, kiedy nasze życie tak bardzo się popsuło. Kiedy przestaliśmy być dla siebie wsparciem, a staliśmy się swoimi największymi wrogami?
Wieczorem Marek wrócił wcześniej niż zwykle.
– Musimy pogadać – powiedział cicho.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole w kuchni. Przez chwilę żadne z nas nie wiedziało, od czego zacząć.
– Nie chcę już tak żyć – powiedziałam w końcu drżącym głosem. – Nie chcę codziennie uciekać do pracy tylko po to, żeby nie musieć cię widzieć.
Marek spuścił wzrok.
– Ja też tego nie chcę… Ale nie wiem już, jak to naprawić.
Przez długą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Każde z nas było zamknięte w swoim bólu i rozczarowaniu.
Nie wiem jeszcze, co będzie dalej. Czy potrafimy jeszcze odbudować to, co straciliśmy? Czy może lepiej pozwolić sobie odejść i zacząć wszystko od nowa?
Czasem zastanawiam się: ile można znosić dla pozorów normalności? Czy warto walczyć o coś tylko dlatego, że kiedyś było piękne? Może czasem trzeba pozwolić sobie na szczerość – nawet jeśli oznacza to koniec pewnego etapu życia.