„Świeże albo wcale” – historia o tym, jak oczekiwania mogą zniszczyć miłość
— To nie jest świeże, Magda. Przecież mówiłem, że nie znoszę odgrzewanego jedzenia! — rzuciłem talerzem na stół, a widelec zadźwięczał o porcelanę. W kuchni pachniało jeszcze wczorajszą zupą pomidorową, którą Magda próbowała uratować odrobiną świeżej bazylii. Stała naprzeciwko mnie, z rękami opartymi o blat, a w oczach miała coś, czego nie widziałem od dawna — zmęczenie i rezygnację.
— Józek, nie miałam czasu. Przyszłam z pracy później, dzieci odrabiały lekcje, a ty nawet nie zapytałeś, jak mi minął dzień — odpowiedziała cicho, ledwo słyszalnie. Jej głos drżał, ale nie ze strachu. Raczej z rozczarowania.
Zawsze miałem wysokie wymagania. Moja matka powtarzała: „Jak coś robić, to porządnie albo wcale”. W moim domu wszystko musiało być świeże — chleb prosto z piekarni, mięso z rzeźnika, warzywa z targu. Kiedy Magda została moją żoną, myślałem, że to oczywiste: będzie gotować tak samo. Ale życie to nie reklama z telewizji.
Pracujemy oboje. Ja w hurtowni budowlanej na Targówku, ona jako nauczycielka w podstawówce. Dwoje dzieci — Antek i Zosia — wiecznie coś chcą, wiecznie czegoś potrzebują. Magda wraca do domu zmęczona, a ja… Ja czekam na swój obiad. Ciepły, świeży, pachnący domem.
Tego dnia wszystko się posypało. Zupa była odgrzewana. Magda nawet nie próbowała udawać, że to coś innego.
— Może byś sam coś ugotował? — rzuciła nagle, patrząc mi prosto w oczy.
— Ja? Przecież ty jesteś w domu szybciej! — odburknąłem.
— Dzisiaj nie byłam — odpowiedziała spokojnie. — I wiesz co? Nie jestem twoją matką.
Te słowa uderzyły mnie mocniej niż cokolwiek innego. Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. W głowie miałem tylko jedno: przecież ja tylko chcę dobrze! Chcę mieć dom taki jak kiedyś…
Wieczorem Magda zamknęła się w sypialni. Siedziałem sam przy stole i patrzyłem na talerz z niedojedzoną zupą. Antek podszedł do mnie niepewnie.
— Tato… czemu się kłócicie?
Nie umiałem odpowiedzieć. Przecież to tylko zupa…
Następnego dnia wróciłem wcześniej z pracy. W domu panowała cisza. Magda siedziała przy stole z kubkiem herbaty i patrzyła przez okno na szare bloki.
— Przepraszam za wczoraj — powiedziałem cicho.
Nie odpowiedziała od razu. Dopiero po chwili spojrzała na mnie i powiedziała:
— Józek… ja już nie mam siły. Codziennie staram się robić wszystko najlepiej jak potrafię. Ale ty zawsze znajdziesz coś, co jest nie tak. Zupa za słona, ziemniaki za twarde, mięso za suche…
Poczułem się jak idiota. Przypomniałem sobie własne dzieciństwo — matka krzątająca się po kuchni, ojciec wiecznie niezadowolony. Czy ja też taki jestem?
Przez kolejne dni próbowałem się zmienić. Pomagałem w kuchni, odgrzewałem obiady bez narzekania. Ale napięcie wisiało w powietrzu jak ciężka chmura przed burzą.
W sobotę odwiedzili nas moi rodzice. Matka od razu weszła do kuchni i zaczęła komentować:
— Oho! Znowu odgrzewane? Józek zawsze lubił świeże…
Magda zacisnęła usta i wyszła do pokoju dzieci. Ojciec spojrzał na mnie znacząco:
— Synu, czasem trzeba odpuścić.
Wieczorem usiedliśmy z Magdą na balkonie. Milczeliśmy długo.
— Pamiętasz nasze początki? — zapytała nagle. — Byłeś inny. Cieszyłeś się nawet jajecznicą na kolację.
— Chciałem ci zaimponować — odpowiedziałem szczerze.
— A teraz? Komu chcesz zaimponować?
Nie wiedziałem. Może samemu sobie? Może duchowi matki?
W niedzielę rano Magda spakowała torbę i pojechała z dziećmi do swojej siostry do Radomia. Zostawiła mi kartkę: „Muszę odpocząć”.
Siedziałem sam w pustym mieszkaniu i pierwszy raz od lat ugotowałem sobie obiad — makaron z serem. Smakował… zwyczajnie. Ale po raz pierwszy poczułem głód czegoś innego niż świeżość na talerzu.
Dziś minęły dwa tygodnie odkąd Magda wyjechała. Dzwonimy do siebie codziennie, ale rozmowy są krótkie i ostrożne. Zastanawiam się: czy naprawdę warto było stawiać własne oczekiwania ponad szczęście rodziny? Czy można nauczyć się doceniać to, co się ma, zanim będzie za późno?
A wy? Czy też czasem gubicie się w swoich wymaganiach i zapominacie o tym, co najważniejsze?