Sąsiad otworzył w szlafroku. Wtedy zobaczyłam znoszoną koszulkę, w której mój mąż wyszedł z domu…

– Dzień dobry, pani Marto – usłyszałam zza drzwi, zanim jeszcze zdążyłam zapukać drugi raz. Drzwi otworzyły się powoli, a w nich stanął pan Andrzej, sąsiad z naprzeciwka, w szlafroku i z rozczochranymi włosami. Przez chwilę poczułam się niezręcznie, bo przecież nie wypada przeszkadzać ludziom o tej porze, ale coś mnie tknęło. Za jego ramieniem mignęła mi znajoma tkanina – szara, sprana koszulka z logo Politechniki Warszawskiej. Taka sama, jaką miał na sobie mój mąż, kiedy wychodził dziś rano.

Zamarłam. – Przepraszam, czy… czy może widział pan mojego męża? – zapytałam, próbując ukryć drżenie głosu. Andrzej spojrzał na mnie uważnie, jakby ważył każde słowo.

– Nie, nie widziałem – odpowiedział zbyt szybko i zbyt pewnie. – Wszystko w porządku?

Odstąpiłam krok do tyłu. – Tak, tak… przepraszam za kłopot – wymamrotałam i wróciłam do mieszkania. Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie plecami. Serce waliło mi jak młotem. Przez głowę przelatywały mi obrazy: Paweł wychodzący rano w tej znoszonej koszulce, uśmiechający się do mnie z roztargnieniem, jakby już myślami był gdzie indziej. Ostatnio coraz częściej był „gdzie indziej”.

Nie kłóciliśmy się. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz podnieśliśmy na siebie głos. Ale od miesięcy czułam narastającą pustkę. Paweł coraz częściej wyjeżdżał służbowo, wracał późno, a kiedy był w domu – siedział zamknięty w swoim świecie. Ja próbowałam udawać, że wszystko jest dobrze: gotowałam jego ulubione dania, dbałam o dom, rozmawiałam z nim o pracy i codzienności. Ale on był coraz bardziej nieobecny.

Moja mama powtarzała: „Marta, szczęśliwe małżeństwo to praca dwojga ludzi”. Ale co zrobić, gdy tylko jedna osoba chce pracować? Ostatnio nawet nasze wspólne weekendy zamieniły się w milczące przesiadywanie przed telewizorem albo samotne spacery po parku.

Tego dnia nie mogłam już dłużej udawać. Coś we mnie pękło. Wpatrywałam się w drzwi Andrzeja i próbowałam zrozumieć: czy to możliwe? Czy Paweł…? Przecież Andrzej od lat mieszka sam. Jego żona wyjechała do Niemiec za pracą i nigdy nie wróciła.

Wieczorem Paweł wrócił do domu później niż zwykle. Wszedł cicho do kuchni, jakby bał się mnie obudzić.

– Byłaś dziś u Andrzeja? – zapytał nagle, nie patrząc mi w oczy.

Zamarłam. – Tak… Zgubiłam klucze i myślałam, że może zostawiłeś je u niego ostatnio.

Paweł spuścił wzrok. – Marta…

Cisza między nami była gęsta jak mgła nad Wisłą o świcie. W końcu usiadł naprzeciwko mnie przy stole.

– Musimy porozmawiać – powiedział cicho.

Wiedziałam już wszystko. Nie musiał mówić więcej. Łzy napłynęły mi do oczu, ale nie pozwoliłam im spłynąć po policzkach.

– Od kiedy? – zapytałam tylko.

Paweł westchnął ciężko. – Nie wiem… To się po prostu stało. Byłem samotny… Ty byłaś zajęta domem, pracą… Ja też byłem zajęty sobą…

– Z Andrzejem? – przerwałam mu drżącym głosem.

Spojrzał na mnie z bólem i wstydem. – Tak.

Siedzieliśmy tak długo w milczeniu. W mojej głowie kłębiły się myśli: czy to moja wina? Czy mogłam coś zrobić inaczej? Przypomniałam sobie wszystkie wieczory spędzone samotnie z książką, wszystkie rozmowy kończące się na „dobranoc”.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie mama.

– Marta, co się dzieje? Słyszałam od sąsiadki, że płakałaś na klatce schodowej…

Nie potrafiłam odpowiedzieć. Jak powiedzieć matce, że mój mąż zdradził mnie z sąsiadem? W Polsce o takich rzeczach się nie mówi. To temat tabu. Ale ja już nie miałam siły udawać.

– Mamo… Paweł mnie zdradził – wyszeptałam.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.

– Z kim? – spytała cicho.

– Z Andrzejem.

Mama westchnęła ciężko. – Dziecko…

Przez kolejne dni żyłam jak we śnie. Paweł wyprowadził się do Andrzeja. Sąsiedzi szeptali za moimi plecami na klatce schodowej, dzieci na podwórku patrzyły na mnie z ciekawością i współczuciem.

W pracy próbowałam zachować pozory normalności, ale nawet tam czułam się obco. Koleżanka z biura, Ania, zaprosiła mnie na kawę.

– Marta, musisz o siebie zadbać – powiedziała stanowczo. – Nie możesz pozwolić, żeby to cię złamało.

Ale ja czułam się złamana już dawno temu. Może nawet zanim Paweł odszedł.

Któregoś wieczoru usiadłam przy oknie i patrzyłam na światła miasta odbijające się w kałużach po deszczu. Zrozumiałam wtedy coś ważnego: przez lata żyłam dla innych – dla Pawła, dla mamy, dla sąsiadów i ich opinii. Zapomniałam o sobie.

Dziś próbuję zacząć od nowa. Uczę się być sama ze sobą i nie bać się własnych myśli. Czasem jeszcze budzę się w nocy z poczuciem pustki i żalu, ale coraz częściej czuję też ulgę.

Czy można odbudować siebie po takim upadku? Czy można jeszcze zaufać drugiemu człowiekowi? A może najpierw trzeba nauczyć się ufać sobie?