Po 35 latach małżeństwa mój świat runął w sylwestrową noc – czy można jeszcze zacząć od nowa po sześćdziesiątce?
– Znowu zostawili nam psa, jakbyśmy nie mieli własnego życia – mruknął Andrzej, zamykając za sobą drzwi. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na zegar. Była 19:30, Sylwester. Dzieci jak zwykle podrzuciły nam swojego labradora, a sami pojechali na bal. Przez okno widziałam, jak śnieg cicho przykrywał ogród, a w domu panowała cisza, którą przerywało tylko ciężkie westchnienie Andrzeja.
– Może obejrzymy coś razem? – zaproponowałam nieśmiało, próbując przełamać tę gęstniejącą atmosferę.
– Nie mam ochoty. Jadę na cmentarz do rodziców. Przynajmniej tam ktoś mnie wysłucha – rzucił przez ramię i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Zostałam sama z psem i własnymi myślami. Przez chwilę siedziałam w bezruchu, próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje. Przecież zawsze byliśmy razem w Sylwestra. Nawet jeśli nie świętowaliśmy hucznie, to jednak byliśmy obok siebie. Czy coś przeoczyłam?
Godziny mijały powoli. O północy usłyszałam wystrzały fajerwerków i zobaczyłam przez okno kolorowe rozbłyski na niebie. Andrzeja nadal nie było. Zaczęłam się martwić. Zadzwoniłam do niego kilka razy – bez odpowiedzi. Dopiero po pierwszej w nocy usłyszałam klucz w zamku.
– Gdzie byłeś tak długo? Martwiłam się! – wybuchłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
– Musiałem pomyśleć – odpowiedział cicho, patrząc gdzieś ponad moją głową. – Wiesz, Marysiu… Ja już nie chcę tak żyć.
Zamarłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że to jakiś żart. Ale Andrzej był śmiertelnie poważny.
– Co masz na myśli? – spytałam drżącym głosem.
– Chcę rozwodu. Od dawna czuję się tu obco. Dzieci mają swoje życie, my już nie rozmawiamy jak dawniej… Każdy dzień wygląda tak samo. Nie chcę takiej starości.
Słowa uderzyły mnie jak policzek. Próbowałam coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mi w gardle. W głowie kłębiły się wspomnienia: nasz ślub w małym kościele na Mokotowie, narodziny dzieci, pierwsze wspólne wakacje nad Bałtykiem… Czy to wszystko naprawdę już nie ma znaczenia?
Przez kolejne dni chodziliśmy po domu jak duchy. Andrzej spał w pokoju gościnnym, unikał rozmów. Dzieci zauważyły napięcie, ale nie chciałam ich martwić. W końcu zebrałam się na odwagę i zapytałam:
– Dlaczego teraz? Po tylu latach?
Andrzej wzruszył ramionami.
– Boję się, że jeśli teraz nic nie zmienię, to już nigdy nie będę szczęśliwy. Chcę jeszcze czegoś doświadczyć, zanim będzie za późno.
Poczułam się zdradzona i upokorzona. Przecież zawsze byłam przy nim – nawet wtedy, gdy stracił pracę i przez pół roku siedział w domu bez celu. To ja dbałam o dom, o dzieci, o niego… A teraz miałam zostać sama?
Wkrótce dzieci dowiedziały się o wszystkim. Nasza córka Agata przyjechała z Warszawy i z płaczem pytała:
– Mamo, czy naprawdę musicie się rozstać? Przecież byliście dla nas wzorem!
Syn Tomek milczał przez całą rozmowę, a potem wyszedł trzaskając drzwiami.
Zaczęły się formalności: podział majątku, rozmowy o mieszkaniu. Każda decyzja bolała jak rana rozdrapywana na nowo. Nagle okazało się, że nawet nasze wspólne zdjęcia są problemem – kto je zatrzyma? Kto zabierze psa?
Najgorsze były wieczory. Siedziałam sama w salonie i słuchałam ciszy. Brakowało mi nawet tych drobnych sprzeczek o pilot do telewizora czy o to, kto wyrzuci śmieci. Czułam się niewidzialna.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka Basia.
– Marysiu, musisz wyjść z domu! Spotkajmy się na kawie.
Nie miałam ochoty na rozmowy ani na ludzi, ale poszłam. Siedziałyśmy w małej kawiarni na Żoliborzu, a Basia patrzyła na mnie z troską.
– Wiesz… Ja też kiedyś myślałam, że po sześćdziesiątce to już tylko czekać na wnuki i choroby – powiedziała cicho. – Ale życie potrafi zaskoczyć. Może to dla ciebie szansa?
Szansa? Na co? Na samotność?
Zaczęłam coraz częściej wychodzić z domu: na spacery z psem, do biblioteki, czasem do kina sama. Odkrywałam Warszawę na nowo – bez Andrzeja u boku wszystko wydawało się inne, obce… ale też intrygujące.
Któregoś dnia spotkałam w parku sąsiada z bloku obok – pana Kazimierza. Zawsze wydawał mi się mrukliwy i zamknięty w sobie, ale tym razem zagadnął mnie pierwszy:
– Pani Marysiu, widzę panią tu codziennie… Może napije się pani ze mną herbaty?
Zgodziłam się trochę z ciekawości, trochę z samotności. Rozmawialiśmy długo o dawnych czasach, o tym jak Warszawa się zmieniła… Poczułam coś dziwnego – jakby świat powoli wracał do kolorów.
Rozwód stał się faktem kilka miesięcy później. Andrzej wyprowadził się do małego mieszkania na Ursynowie. Dzieci próbowały nas godzić, ale wiedziałam już, że to nie ma sensu.
Dziś mam 62 lata i zaczynam życie od nowa. Czasem budzę się w środku nocy i pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę można być szczęśliwym po sześćdziesiątce? A może to właśnie teraz jest mój czas?
Czy ktoś z was też musiał zaczynać wszystko od nowa w takim wieku? Jak sobie poradziliście z samotnością i strachem przed przyszłością?