Nieproszony gość: Jak moja teściowa zniszczyła nasze małżeństwo
— Znowu nie posprzątałaś po sobie w kuchni, Aniu — głos pani Marii, mojej teściowej, rozbrzmiał w mieszkaniu jak dzwon alarmowy. Stałam przy zlewie, z mokrymi rękami, i czułam, jak narasta we mnie złość. To był już trzeci raz tego dnia, kiedy usłyszałam od niej uwagę. Odkąd się wprowadziła, moje życie zamieniło się w niekończący się egzamin z bycia idealną żoną i gospodynią.
Marek, mój mąż, siedział w salonie z gazetą. Udawał, że nie słyszy. Ostatnio robił to coraz częściej. Kiedyś był moim wsparciem, teraz coraz częściej miałam wrażenie, że jestem sama przeciwko całemu światu.
Pani Maria pojawiła się u nas nagle. Jej mieszkanie na Pradze zostało zalane przez sąsiada z góry. — To tylko na kilka tygodni — zapewniała wtedy. Minęły trzy miesiące. Jej rzeczy zajęły już połowę naszej szafy, a jej obecność — całą przestrzeń między mną a Markiem.
— Aniu, nie zapomnij podlać kwiatów na balkonie. I proszę, nie zostawiaj butów w przedpokoju — dodała teściowa, przechodząc obok mnie z miną inspektora sanitarnego.
Zacisnęłam zęby. Kiedyś byłam spokojna, teraz coraz częściej łapałam się na tym, że mam ochotę krzyczeć. Wieczorami płakałam w łazience, żeby Marek nie widział. Ale on widział. I milczał.
Pamiętam dzień, kiedy wszystko zaczęło się psuć. Była sobota. Chciałam zrobić Markowi niespodziankę — ugotować jego ulubione pierogi ruskie. W kuchni pojawiła się pani Maria.
— Lepiej dodaj więcej pieprzu — powiedziała, zaglądając mi przez ramię. — I nie rób takich grubych ciasta, Marek zawsze lubił cieńsze.
— Może pozwolisz mi zrobić to po swojemu? — zapytałam cicho.
— Ja tylko chcę pomóc — odpowiedziała urażona.
Marek wszedł do kuchni akurat wtedy, gdy próbowałam powstrzymać łzy.
— Co tu się dzieje? — zapytał.
— Nic — odpowiedziałyśmy jednocześnie.
Od tamtej pory wiedziałam już, że nie jestem u siebie. Każda decyzja była podważana: co gotuję, jak sprzątam, nawet jak rozmawiam z Markiem. Pani Maria miała swoje zdanie na każdy temat i nie wahała się go wyrażać.
Najgorzej było wieczorami. Kiedy zamykaliśmy drzwi do sypialni, słyszałam jej kroki na korytarzu. Czułam się obserwowana nawet wtedy, gdy byłam sama w łazience. Intymność? Zapomnij.
Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej. Zastałam panią Marię i Marka przy stole w kuchni. Rozmawiali szeptem.
— O czym rozmawiacie? — zapytałam.
— O niczym ważnym — odpowiedział Marek, unikając mojego wzroku.
Wtedy poczułam pierwszy raz prawdziwy strach. Bałam się, że tracę męża. Bałam się, że już go straciłam.
Zaczęły się kłótnie. Najpierw ciche sprzeczki o drobiazgi: kto nie wyniósł śmieci, kto zostawił otwarte okno. Potem coraz głośniejsze awantury o wszystko: o pieniądze, o czas spędzany razem, o to, czyja racja jest ważniejsza.
— Moja mama jest tu tylko tymczasowo! — krzyczał Marek pewnego wieczoru.
— Tymczasowo? Minęły trzy miesiące! Czy ty w ogóle widzisz, co się dzieje? — odpowiedziałam drżącym głosem.
— Przesadzasz! Ona nie ma dokąd pójść!
— A ja? Ja też już nie mam dokąd pójść!
Wtedy po raz pierwszy pomyślałam o rozwodzie. Myśl ta była jak zimny prysznic. Przecież kochałam Marka. Ale czy on jeszcze kochał mnie?
Pani Maria zaczęła przejmować kontrolę nad wszystkim. Nawet nasze weekendy planowała za nas: wycieczka do jej siostry w Legionowie, zakupy na bazarze na Bródnie, wspólne obiady z jej znajomymi. Nie miałam już swojego życia.
Moja mama zadzwoniła pewnego wieczoru.
— Aniu, co się dzieje? Słyszę po twoim głosie, że coś jest nie tak.
Nie wytrzymałam i rozpłakałam się w słuchawkę.
— Mamo, ja już nie daję rady… Ona tu jest cały czas… Marek mnie nie słucha…
— Musisz postawić granice — powiedziała stanowczo mama. — Inaczej stracisz wszystko.
Ale jak postawić granice komuś, kto uważa twoje mieszkanie za swoje? Komuś, kto codziennie przypomina ci, że jesteś tylko dodatkiem do jej syna?
Pewnej nocy usiadłam na łóżku obok śpiącego Marka i patrzyłam na niego długo. Zastanawiałam się, czy jeszcze jesteśmy rodziną czy już tylko współlokatorami z jego matką jako nadzorcą.
Rano zebrałam się na odwagę.
— Marek, musimy porozmawiać — powiedziałam stanowczo.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
— Twoja mama musi znaleźć inne miejsce do życia. Albo ona odejdzie… albo ja.
Cisza była długa i bolesna. W końcu Marek spuścił wzrok.
— Nie wiem… Nie wiem, co zrobić…
Wyszłam z mieszkania i długo chodziłam po parku Skaryszewskim. Myślałam o tym wszystkim: o miłości, o rodzinie, o granicach. Czy naprawdę muszę wybierać między szacunkiem do rodziny a własnym szczęściem?
Kiedy wróciłam do domu, pani Maria siedziała w kuchni i patrzyła na mnie z wyrzutem.
— Nie rozumiesz, że ja też nie mam dokąd pójść? — powiedziała cicho.
Spojrzałyśmy sobie w oczy pierwszy raz od dawna bez nienawiści. Było mi jej żal… ale jeszcze bardziej żal było mi siebie.
Dziś piszę to wszystko i zastanawiam się: czy można być szczęśliwym w swoim domu, jeśli nie ma się w nim własnego miejsca? Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla innych aż do końca? Co wy byście zrobili na moim miejscu?