Mój mąż sknera: Czy można kochać kogoś, kto liczy każdy grosz?

— Znowu wyłączyłaś światło w łazience o minutę za późno, Aniu — usłyszałam jego głos zza drzwi, zanim jeszcze zdążyłam wytrzeć ręce. — Przecież mówiłem, że każda minuta to pieniądze wyrzucone w błoto.

Zacisnęłam zęby. W lustrze zobaczyłam swoje zmęczone oczy, podkrążone od nieprzespanych nocy i wiecznych kalkulacji. Nie, nie kalkulacji finansowych — te zostawiałam Jarkowi. Ja kalkulowałam, ile jeszcze wytrzymam w tym domu, gdzie nawet oddech wydaje się kosztować.

Jarek zawsze był oszczędny. Kiedy się poznaliśmy na studiach w Krakowie, imponowało mi, że potrafi odłożyć na wakacje, podczas gdy moi znajomi żyli od stypendium do stypendium. Ale wtedy nie wiedziałam, że ta cecha stanie się moim przekleństwem.

— Aniu, po co ci nowa sukienka? Masz przecież tamtą niebieską — mówił, gdy po raz pierwszy poprosiłam go o wspólne zakupy przed naszą rocznicą ślubu. — Lepiej odłożymy na remont łazienki.

Remont łazienki nigdy się nie wydarzył. Za to przez kolejne lata odkładał na wszystko: na nowy samochód (którego nigdy nie kupiliśmy), na przyszłość dzieci (których nie mamy), na czarną godzinę (która dla mnie trwa już od dawna).

Moja mama powtarzała: „Lepiej mieć męża sknerę niż pijaka”. Ale czy na pewno? Czy lepiej żyć z kimś, kto liczy każdą kromkę chleba i każdą minutę światła, niż z kimś, kto przynajmniej potrafi się śmiać?

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole. Jarek rozłożył przed sobą rachunki i notatnik.

— Aniu, musimy porozmawiać o wydatkach na jedzenie. Zauważyłem, że w tym miesiącu wydałaś o 37 złotych więcej niż zwykle.

— To przez to, że była promocja na pomarańcze i chciałam zrobić świeży sok — odpowiedziałam cicho.

— Sok? Przecież mamy wodę z kranu! — Jego głos był zimny jak lód.

Wtedy coś we mnie pękło. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Wstałam od stołu i wyszłam do sypialni. Położyłam się na łóżku i wpatrywałam w sufit. Przypomniałam sobie czasy, kiedy marzyłam o podróżach, o własnej kawiarni, o dzieciach biegających po ogrodzie. Teraz moim największym marzeniem było kupić sobie kawę na mieście bez poczucia winy.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie Magda, moja przyjaciółka ze szkoły.

— Anka, co u ciebie? Dawno się nie widziałyśmy!

— Wszystko po staremu — odpowiedziałam wymijająco.

— Słuchaj, idziemy z dziewczynami do kina w sobotę. Chodź z nami!

Już miałam powiedzieć „tak”, ale przypomniałam sobie minę Jarka, gdyby zobaczył bilet za 30 złotych w moim portfelu.

— Nie mogę… Mam dużo pracy — skłamałam.

Wieczorem Jarek wrócił wcześniej niż zwykle. Przyniósł ze sobą reklamówkę z Biedronki.

— Kupiłem makaron i pasztet. Będzie tanio i na dwa dni starczy — oznajmił z dumą.

Patrzyłam na niego i czułam coraz większą pustkę. Czy naprawdę tak ma wyglądać moje życie? Czy jestem tylko dodatkiem do jego tabelki w Excelu?

W niedzielę odwiedzili nas moi rodzice. Mama przyniosła domowe ciasto i słoik ogórków.

— Aniu, wyglądasz na zmęczoną — powiedziała cicho, kiedy Jarek poszedł do kuchni.

— Wszystko w porządku — odpowiedziałam automatycznie.

Ale ona wiedziała. Matki zawsze wiedzą.

Po ich wyjściu Jarek zaczął narzekać:

— Po co twoja mama przynosi te rzeczy? Przecież mamy wszystko! I jeszcze trzeba będzie oddać słoik!

Wtedy pierwszy raz pomyślałam o rozwodzie. O tym, jakby to było żyć bez ciągłego liczenia groszy i tłumaczenia się z każdego wydatku. O wolności.

Przez kolejne tygodnie coraz częściej rozważałam tę myśl. Zaczęłam odkładać drobne sumy z zakupów, sprzedawać stare książki na OLX-ie, nawet przyjęłam dodatkowe korepetycje z angielskiego dla dzieci sąsiadów.

Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej i zobaczyłam Jarka siedzącego przy komputerze. Na ekranie miał otwarty arkusz kalkulacyjny z naszymi wydatkami.

— Aniu, musimy poważnie porozmawiać — powiedział bez emocji. — Zauważyłem kilka nieścisłości w twoich paragonach.

Wtedy już wiedziałam. To nie jest życie dla mnie. Nie jestem tabelką ani rachunkiem do rozliczenia.

Wieczorem usiadłam przy stole i spojrzałam mu prosto w oczy:

— Jarku, chcę rozwodu.

Zamarł. Przez chwilę myślałam, że się rozpłacze albo zacznie krzyczeć. Ale on tylko skinął głową i wyszedł z pokoju.

Tej nocy spałam spokojniej niż przez ostatnie lata.

Dziś jestem sama. Uczę się żyć od nowa — kupuję sobie kawę na mieście bez wyrzutów sumienia, spotykam się z Magdą i śmieję się głośno. Czasem jest mi smutno, czasem boję się przyszłości, ale wiem jedno: wolność smakuje lepiej niż najdroższy pasztet z promocji.

Czy naprawdę warto poświęcać siebie dla czyichś obsesji? Czy szczęście można przeliczyć na złotówki? Może czasem trzeba stracić wszystko, żeby odzyskać siebie?