Cały dzień gotowałam, a mój mąż upokorzył mnie przy wszystkich – czy naprawdę liczy się tylko perfekcja?
— Naprawdę dodałaś do barszczu koncentrat z puszki? — głos Marka przeszył ciszę jak nóż. Stałam przy stole, z rękami jeszcze mokrymi od mycia talerzy, a na mnie patrzyło dziesięć par oczu: rodzina, przyjaciele, nawet teściowa, która zawsze miała dla mnie słowo wsparcia. Ale tym razem milczała.
Marek był moim mężem od ośmiu lat. Zawodowy kucharz, szef kuchni w jednej z najlepszych restauracji w Warszawie. Dla niego gotowanie to sztuka, dla mnie — wyzwanie. Od rana kroiłam, mieszałam, próbowałam. Chciałam, żeby ten obiad był wyjątkowy. Chciałam, żeby Marek był ze mnie dumny. Ale wystarczyło jedno jego spojrzenie na talerz i już wiedziałam, że coś jest nie tak.
— Przecież mówiłem ci, żebyś nie używała koncentratu — dodał ciszej, ale wystarczająco głośno, by wszyscy usłyszeli. — Smak jest płaski, brakuje głębi. I te pierogi…
Spojrzałam na pierogi. Lepiłam je przez dwie godziny, palce bolały mnie od ciasta. Wiedziałam, że nie są idealne. Wiedziałam też, że Marek zrobiłby je lepiej. Ale czy musiał to mówić przy wszystkich?
— Marek, daj spokój — wtrąciła się moja siostra Anka. — Smakuje świetnie.
— Nie chodzi o to, żeby było „świetnie”, tylko żeby było dobrze — odpowiedział Marek i wzruszył ramionami.
Wszyscy zaczęli jeść w milczeniu. Czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Próbowałam się uśmiechać, ale czułam się jak dziecko, które dostało dwóję za wypracowanie.
Po obiedzie zamknęłam się w łazience. Siedziałam na brzegu wanny i patrzyłam na swoje odbicie w lustrze. Czy naprawdę jestem aż tak beznadziejna? Czy nigdy nie będę wystarczająco dobra?
Przypomniałam sobie nasze początki. Marek zawsze był pewny siebie, błyskotliwy. Uwielbiałam patrzeć, jak gotuje — z pasją, z precyzją. Czasem uczył mnie swoich trików: jak siekać cebulę bez łez, jak zrobić idealny rosół. Ale zawsze czułam się przy nim jak amator.
Kiedyś śmialiśmy się z moich kulinarnych wpadek. Pamiętam naszą pierwszą wspólną kolację — spaliłam schabowego na węgiel, a on zamienił to w żart. Ale z czasem coś się zmieniło. Im bardziej Marek odnosił sukcesy w pracy, tym mniej miał cierpliwości do moich błędów.
Wieczorem, kiedy goście już wyszli i dzieci poszły spać, Marek wszedł do kuchni.
— Przepraszam, jeśli cię uraziłem — powiedział bez przekonania.
— Nie chodzi o to, że mnie uraziłeś — odpowiedziałam cicho. — Po prostu… chciałam zrobić coś dla nas wszystkich. Chciałam, żebyś był ze mnie dumny.
Marek westchnął i usiadł naprzeciwko mnie.
— Wiesz, że zależy mi na jakości…
— Ale czy naprawdę wszystko musi być perfekcyjne? Czy nie możesz po prostu… docenić mojego wysiłku?
Patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu.
— Może masz rację — powiedział w końcu. — Po prostu… w pracy wszyscy ode mnie wymagają perfekcji. Czasem zapominam, że dom to nie restauracja.
Chciałam mu uwierzyć. Naprawdę chciałam. Ale coś we mnie pękło tego dnia. Przez kolejne tygodnie unikałam wspólnego gotowania. Zamawiałam obiady albo gotowałam tylko dla dzieci. Marek coraz częściej wracał późno z pracy.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Marka z jego matką przez telefon.
— Ona się stara, ale… nie rozumie, że dla mnie jedzenie to coś więcej niż tylko posiłek — mówił cicho.
Poczułam się jak intruz we własnym domu.
Zaczęłam rozmawiać z Anką o tym wszystkim.
— Może powinniście pójść na terapię? — zapytała ostrożnie.
— Myślisz, że to aż tak poważne?
— Jeśli czujesz się niewidzialna i niedoceniona… to chyba tak.
Zdecydowałam się porozmawiać z Markiem szczerze.
— Marek, ja już nie chcę tak żyć — powiedziałam pewnego wieczoru. — Czuję się przy tobie gorsza. Nie chcę być twoim uczniem ani twoim projektem do poprawy. Chcę być żoną i partnerką.
Marek długo milczał.
— Nie wiedziałem, że aż tak cię ranię — powiedział w końcu cicho.
— Raniłeś — odpowiedziałam spokojnie. — Ale jeszcze możesz to naprawić.
Zaczęliśmy chodzić na terapię małżeńską. Było trudno. Marek musiał nauczyć się odpuszczać kontrolę i akceptować niedoskonałość — nie tylko w kuchni, ale i w życiu.
Dziś jest lepiej. Nadal gotuję gorzej niż on i pewnie nigdy nie będę mistrzynią kuchni. Ale już nie boję się próbować nowych rzeczy ani popełniać błędów. Marek nauczył się doceniać mój wysiłek i czasem nawet pozwala mi poprowadzić rodzinny obiad bez krytyki.
Czasem jednak wracam myślami do tamtego dnia i pytam siebie: czy naprawdę warto poświęcać szczęście dla perfekcji? Czy miłość nie polega właśnie na akceptowaniu siebie nawzajem z naszymi słabościami?
A wy? Czy też czuliście się kiedyś niewystarczająco dobrzy dla kogoś bliskiego?