„Moje dzieci i wnuki są tak niewdzięczne, że brak mi słów”: Nigdy nie sądziłam, że starość spędzę w samotności
– Mamo, nie mam teraz czasu, naprawdę! – głos Magdy, mojej córki, był zniecierpliwiony i zimny. Stałam w przedpokoju z telefonem przy uchu, patrząc na zdjęcie naszej rodziny sprzed lat. Wszyscy uśmiechnięci, dzieci jeszcze małe, a ja pełna energii i wiary, że rodzina to najważniejsze. – Ale Magda, chciałam tylko zapytać, czy przyjedziecie w niedzielę na obiad… – próbowałam jeszcze raz, choć czułam już w gardle znajome ściśnięcie. – Zobaczymy, mamo. Pa.
Oparłam się o ścianę i zamknęłam oczy. Cisza w mieszkaniu była przytłaczająca. Od śmierci mojego męża, Andrzeja, minęły już trzy lata. Myślałam wtedy, że dzieci będą mnie wspierać, że będziemy razem częściej niż kiedykolwiek. Tymczasem widujemy się rzadziej niż wtedy, gdy wszyscy pracowali i biegali za swoimi sprawami.
Pamiętam, jak Magda przychodziła do mnie z każdą drobnostką – „Mamo, a jak zrobić rosół?”, „Mamo, a możesz popilnować dzieci?”. Zawsze byłam gotowa pomóc. Dla syna, Pawła, byłam powierniczką i wsparciem w najtrudniejszych chwilach – kiedy stracił pracę, kiedy rozstał się z żoną. Wtedy dzwonił codziennie. Teraz? Czasem nie odbiera nawet telefonu.
W zeszłym tygodniu próbowałam zaprosić wnuki na pierogi – ich ulubione. Zosia napisała mi na Messengerze: „Babciu, nie dam rady, mam korepetycje i trening”. Kuba nawet nie odpisał. Siedziałam potem przy stole sama, patrząc na talerze pełne jedzenia i czułam się jak ktoś niewidzialny.
Najgorsze są święta. Wszyscy obiecują, że przyjadą, ale zawsze coś wypada. W zeszłym roku Magda zadzwoniła w Wigilię: „Mamo, dzieci złapały grypę, nie damy rady przyjechać”. Paweł napisał SMS-a: „Jestem u znajomych”. Siedziałam wtedy sama przy choince i płakałam jak dziecko.
Czasem myślę, że może to moja wina. Może byłam zbyt wymagająca? Może za bardzo się wtrącałam? Ale przecież robiłam to z troski! Chciałam tylko dobrze. Poświęciłam im całe życie – rezygnowałam z pracy, żeby być z nimi po szkole, gotowałam obiady, szykowałam kanapki na wycieczki. Nawet kiedy Andrzej zachorował i wszystko spadło na mnie – nie narzekałam. Dla nich.
Ostatnio spotkałam sąsiadkę, panią Halinę. Jej córka mieszka w Anglii i dzwoni do niej codziennie przez Skype’a. – Wie pani co? – powiedziała mi Halina – Ja czasem mam ich aż za dużo! Ale przynajmniej wiem, że jestem im potrzebna.
A ja? Czuję się jak mebel, który stoi w kącie i tylko przeszkadza. Czasem myślę nawet o tym, żeby sprzedać mieszkanie i wyjechać gdzieś daleko – może do sanatorium nad morzem? Ale potem przypominam sobie dzieciństwo wnuków: jak Zosia tuliła się do mnie po przedszkolu, jak Kuba prosił o kolejną bajkę na dobranoc. Czy to wszystko już minęło bezpowrotnie?
Wczoraj zadzwoniła Magda. Myślałam, że może coś się zmieniło. – Mamo, możesz pożyczyć mi tysiąc złotych? Mamy z Piotrem trudny miesiąc… – Oczywiście – odpowiedziałam bez wahania. Nawet nie zapytała, co u mnie.
Wieczorem długo siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Przypomniało mi się, jak kiedyś marzyliśmy z Andrzejem o wspólnych podróżach na emeryturze. On zawsze powtarzał: „Zobaczysz, dzieci będą nas odwiedzać co tydzień”. Jak bardzo się mylił…
Czasem próbuję rozmawiać z Pawłem o tym wszystkim. – Mamo, każdy ma swoje życie – mówi krótko i zmienia temat. A ja? Czy ja już nie mam prawa do swojego życia? Czy bycie matką kończy się wtedy, gdy dzieci dorosną?
Najbardziej boli mnie obojętność wnuków. Kiedyś byliśmy nierozłączni. Teraz mają swoje telefony, znajomych, zajęcia pozalekcyjne. Rozumiem to – świat się zmienił. Ale czy naprawdę nie można znaleźć chwili dla babci?
Wczoraj wieczorem zadzwoniła pani z opieki społecznej – ktoś zgłosił mnie jako osobę samotną wymagającą wsparcia. Było mi wstyd i przykro jednocześnie. Czy naprawdę jestem już tylko problemem do rozwiązania?
Czasem zastanawiam się: może powinnam przestać dzwonić i pisać? Może wtedy ktoś zauważy moją nieobecność? Ale boję się tej ciszy jeszcze bardziej niż samotności.
Dziś rano zadzwonił domofon. Przez chwilę miałam nadzieję – może Magda? Może Paweł? Ale to tylko listonosz z rachunkiem za prąd.
Nie wiem już, co robić. Czy powinnam walczyć o uwagę moich bliskich? Czy lepiej pogodzić się z tym, że jestem sama? Może to normalne w dzisiejszych czasach?
Patrzę na stare zdjęcia i pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy naprawdę zasłużyłam na taką starość? A może to ja powinnam nauczyć się żyć dla siebie?
Czy ktoś z was czuje podobnie jak ja? Jak radzicie sobie z samotnością i obojętnością najbliższych?