40 lat razem, a teraz rozwód: Moje życie po sześćdziesiątce wywróciło się do góry nogami
— Znowu zostawili psa. — Mruknęłam pod nosem, patrząc, jak córka z zięciem w pośpiechu wrzucają torbę z karmą do przedpokoju. — Mamo, wrócimy jutro, tylko niech się nie nudzi! — rzuciła Marta, całując mnie w policzek. Drzwi trzasnęły, a ja zostałam z tym samym, co zawsze: pustym domem, starym psem i mężem, który od miesięcy patrzył na mnie jak na powietrze.
Sylwester. Zamiast szampana i śmiechu — cisza. Tylko zegar tykał głośniej niż zwykle. Andrzej siedział przy stole, dłubiąc widelcem w śledziu. — Może pójdziemy na spacer? — zaproponowałam nieśmiało. — Nie mam ochoty. — Jego głos był suchy jak papier. — Pójdę jutro na cmentarz do rodziców. Przynajmniej tam ktoś na mnie czeka.
Zabolało. Bardziej niż chciałam się przyznać. Przez czterdzieści lat byliśmy razem: dzieci, dom, praca, kredyty, choroby, święta, pogrzeby. Myślałam, że to wystarczy. Że po tylu latach można już tylko spokojnie być obok siebie. Ale od miesięcy czułam, jakbyśmy byli dwoma obcymi ludźmi pod jednym dachem.
— Andrzej, co się z nami dzieje? — zapytałam cicho, kiedy wrócił z cmentarza, przemoczone buty zostawiając na wycieraczce.
— A co ma się dziać? — wzruszył ramionami. — Jesteśmy starzy. Każdy żyje swoim życiem.
— Ale przecież kiedyś byliśmy szczęśliwi…
— Byliśmy młodzi. Teraz już nie jestem tym samym człowiekiem.
Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, słuchając jego spokojnego oddechu. W głowie miałam tysiące pytań: Czy to moja wina? Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę wszystko już stracone?
Następnego dnia zadzwoniła Marta.
— Mamo, wszystko w porządku?
Chciałam powiedzieć „tak”, ale głos mi zadrżał.
— Nie wiem…
— Znowu się kłóciliście?
— Nie kłócimy się. My już nawet nie rozmawiamy.
Po południu Andrzej przyszedł do kuchni z poważną miną.
— Musimy pogadać.
Serce mi zamarło.
— Chcę się rozwieść — powiedział spokojnie, jakby mówił o pogodzie.
— Co? Po tylu latach?
— Tak będzie lepiej dla nas obojga. Nie chcę już tak żyć.
Poczułam się, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
— A dzieci? Wnuki? Co im powiemy?
— Powiemy prawdę. Że już nie jesteśmy szczęśliwi.
Przez kolejne dni chodziliśmy po domu jak duchy. Andrzej spał w salonie. Ja zamykałam się w sypialni i płakałam w poduszkę. Dzieci dzwoniły coraz częściej, próbując nas pogodzić.
— Mamo, przecież wy zawsze byliście razem! — krzyczała Marta przez telefon.
— Może to tylko kryzys? — próbował pocieszać Tomek.
Ale ja wiedziałam, że to nie kryzys. To koniec.
Zaczęły się rozmowy o podziale majątku. O tym, kto zostanie w mieszkaniu, kto zabierze psa (oczywiście ja). O tym, jak powiedzieć wnukom.
Pewnego wieczoru usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Po raz pierwszy od miesięcy spojrzeliśmy sobie w oczy.
— Przepraszam — powiedział Andrzej cicho. — Może powinienem był walczyć o nas wcześniej…
— Ja też przepraszam. Może za bardzo się poddałam.
— Chciałem jeszcze coś poczuć… zanim będzie za późno.
Zrozumiałam wtedy, że nie chodzi o inną kobietę czy wielką kłótnię. Chodziło o pustkę, która wkradła się między nas przez lata codzienności, zmęczenia i niedopowiedzeń.
Rozwód w wieku 64 lat brzmi jak porażka. Ale czy naprawdę nią jest? Czy to nie jest szansa na nowe życie, nawet jeśli zostało go mniej niż więcej?
Dziś patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną, ale silną. Boję się przyszłości, ale wiem, że muszę spróbować jeszcze raz nauczyć się żyć — sama ze sobą.
Czasem pytam siebie: czy można zacząć od nowa po czterdziestu latach wspólnego życia? Czy samotność boli bardziej niż życie w pustym związku? Co wy byście zrobili na moim miejscu?