Zaczęło się od krzyku: Moje życie po odejściu Pawła
— Mamo, dlaczego tata znowu krzyczy? — zapytała cicho Zosia, ściskając moją dłoń tak mocno, że aż pobielały jej palce. Stałyśmy w kuchni, a zza cienkiej ściany dobiegały nas głosy Pawła i jego matki. „To twoja wina, że tu nie pasujemy! Zawsze musisz coś zepsuć!” — wrzeszczał Paweł, a ja czułam, jak moje serce kurczy się ze strachu i wstydu.
Nie tak miało wyglądać nasze nowe życie. Kiedy Paweł oznajmił, że przeprowadzamy się z Warszawy do starego domu po jego dziadkach na Podlasiu, wierzyłam, że to szansa na świeży start. „Będziemy mieć własny ogród, ciszę, dzieci będą szczęśliwe” — powtarzał. Ale już pierwszej nocy wiedziałam, że to nie bajka. Woda w kranie była brązowa, w ścianach szurały myszy, a sąsiedzi patrzyli na nas jak na przybyszów z innej planety.
Paweł coraz częściej znikał. Najpierw tłumaczył się pracą w mieście, potem przestał odbierać telefony. Zostawałam sama z Zosią i Antkiem, dwójką dzieci, które nie rozumiały, dlaczego tata nie wraca na noc. Kiedy próbowałam dzwonić do niego, słyszałam tylko krótkie „Nie mam czasu” albo „Poradzisz sobie”.
Pewnego dnia po prostu nie wrócił. Zostawił nas bez słowa wyjaśnienia, bez pieniędzy, bez wsparcia. Przez pierwsze dni chodziłam jak we śnie. Zosia płakała po nocach, Antek zamknął się w sobie. Ja próbowałam być silna, ale każda kolejna awaria — cieknący dach, popsuta pralka — była jak cios w żebra.
— Mamo, czy tata wróci? — pytała Zosia.
— Nie wiem, kochanie — odpowiadałam, choć w środku czułam pustkę.
Zaczęły się plotki. Sąsiadka zza płotu, pani Halina, mówiła głośno na targu: „Ta z miasta nie umie nawet kury zabić”. Inni patrzyli z litością albo złośliwością. Czułam się coraz bardziej samotna. Próbowałam znaleźć pracę — sprzątałam u ludzi, pomagałam w sklepie. Każda złotówka była na wagę złota.
Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci zasypiały, siadałam przy kuchennym stole i patrzyłam na zdjęcie ślubne. Paweł obejmował mnie wtedy tak mocno… Gdzie się podział ten człowiek? Czy kiedykolwiek mnie kochał? Czy byłam tylko wygodnym dodatkiem do jego życia?
Pewnej nocy obudził mnie hałas. Wybiegłam na podwórko i zobaczyłam Antka stojącego w deszczu.
— Chciałem znaleźć tatę — szlochał.
Przytuliłam go mocno i obiecałam sobie, że już nigdy nie pozwolę im cierpieć przez dorosłych.
Z czasem nauczyłam się naprawiać drobne rzeczy w domu. Sama wymieniłam uszczelkę w kranie, nauczyłam się palić w piecu. Zosia pomagała mi w ogrodzie, Antek zaczął rozmawiać z sąsiadem o traktorach. Powoli budowaliśmy nowy rytm życia.
Ale trauma została. Każdy dźwięk samochodu pod domem sprawiał, że serce podchodziło mi do gardła. Bałam się listów — komornik upominał się o długi Pawła. Czułam się jak bohaterka taniego serialu: kobieta porzucona przez męża, walcząca o przetrwanie na końcu świata.
Czasem przychodziła do mnie pani Halina.
— Pani Marto, niech pani nie płacze. On nie był wart nawet połowy pani łez — mówiła i przynosiła świeże jajka.
To były drobne gesty, ale dawały mi siłę.
Najtrudniej było wybaczyć sobie. Że pozwoliłam mu decydować za mnie. Że nie walczyłam wcześniej o siebie i dzieci. Że dałam się zamknąć w klatce jego oczekiwań i wymagań.
Minęły dwa lata. Dom nadal jest stary i skrzypi nocami. Dzieci dorastają szybciej niż bym chciała. Czasem śmiejemy się razem przy stole, czasem płaczemy po cichu w swoich pokojach.
Paweł nigdy nie wrócił. Słyszałam tylko plotki — podobno mieszka gdzieś pod Poznaniem z nową kobietą.
Często zastanawiam się: czy można zacząć od nowa bez zamknięcia starych ran? Czy kiedyś przestanę bać się przyszłości?
Może ktoś z was zna odpowiedź? Czy naprawdę można być szczęśliwym po takim wszystkim?