Wszystko dla niej: Historia córki, która poświęciła wszystko dla matki, a została z niczym

— Nie rozumiesz, Aniu! Ja też miałem swoje życie! — głos Pawła odbijał się echem od ścian pustego mieszkania mamy. Stałam przy oknie, patrząc na ogród, który przez ostatnie lata pielęgnowałam z nią każdego dnia. Zimny listopadowy deszcz spływał po szybie, a ja czułam, jak łzy mieszają się z tym obrazem.

— Nie miałeś czasu nawet zadzwonić — odpowiedziałam cicho, ledwo powstrzymując drżenie głosu. — Przez pięć lat nie pojawiłeś się ani razu. Nawet na jej urodziny.

Paweł wzruszył ramionami, jakby to wszystko było tylko drobną niedogodnością. — Pracowałem. Ty zawsze byłaś tą dobrą córką, więc…

Zacisnęłam pięści. „Dobrą córką”. To określenie brzmiało jak kpina. Przez pięć lat byłam wszystkim: pielęgniarką, kucharką, sprzątaczką, powierniczką. Moje życie skurczyło się do czterech ścian i rytmu leków, wizyt lekarskich i nieprzespanych nocy. Moje marzenia o własnej rodzinie, podróżach, pracy — wszystko to odkładałam na później. „Jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko do wiosny…” — powtarzałam sobie każdego dnia.

Mama była wymagająca. Czasem wydawało mi się, że nie docenia mojego wysiłku. — Aniu, znowu zapomniałaś o moim syropie! — krzyczała z sypialni. Bywały dni, kiedy miałam ochotę wyjść i już nie wrócić. Ale zostawałam. Bo przecież jestem jej córką.

Kiedy umarła, poczułam ulgę i… pustkę. Przez kilka dni chodziłam po mieszkaniu jak cień. Dopiero potem przyszła rzeczywistość: testament. Notariusz czytał go beznamiętnym głosem. „Całość majątku przekazuję mojemu synowi Pawłowi Nowakowi…” Reszta słów zlała się w szum w uszach.

— To chyba jakiś żart — wyszeptałam.

Paweł spojrzał na mnie zaskoczony. — Nie wiedziałaś?

Nie wiedziałam. Przez lata mama powtarzała: „Ty zawsze będziesz miała dom”. Myślałam, że rozumie moje poświęcenie. Że docenia to, co robię. Ale teraz okazało się, że wszystko było tylko iluzją.

Przez kolejne tygodnie próbowałam zrozumieć jej decyzję. Przeglądałam stare listy, zdjęcia, szukałam wskazówek. Znalazłam kartkę w jej szufladzie: „Paweł zawsze był słabszy. Muszę mu pomóc.” Czy naprawdę uważała mnie za silniejszą? Czy sądziła, że dam sobie radę bez niczego?

W międzyczasie Paweł zaczął sprzedawać rzeczy z mieszkania. — Aniu, musisz się wyprowadzić do końca miesiąca — powiedział pewnego dnia bez cienia emocji.

— Gdzie mam pójść? — zapytałam bezradnie.

— To już nie mój problem.

Zostałam sama z walizką wspomnień i żalem tak wielkim, że nie mogłam oddychać. Znajomi mówili: „Musisz zacząć żyć dla siebie”. Ale jak? Jak odbudować siebie po tylu latach życia dla kogoś innego?

Zaczęłam chodzić na terapię. Tam po raz pierwszy powiedziałam na głos: — Czuję się zdradzona przez własną matkę.

Terapeutka spojrzała na mnie łagodnie. — Czy kochała pani mamę?

— Tak… Ale teraz nie wiem, czy ona kochała mnie.

Wspomnienia wracały falami: święta spędzone przy łóżku mamy, wspólne wieczory z herbatą i serialem, jej uśmiech, kiedy przynosiłam jej ulubione ciastka z piekarni na rogu. Ale też jej pretensje, wymagania, wieczne niezadowolenie.

Paweł przestał odbierać telefony. Zniknął z mojego życia tak samo szybko, jak pojawił się po śmierci mamy.

Znalazłam małe mieszkanie na obrzeżach miasta. Każdego dnia uczę się żyć od nowa: gotować tylko dla siebie, wychodzić na spacer bez celu, planować przyszłość bez poczucia winy.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy warto było? Czy miłość do rodzica powinna oznaczać rezygnację z własnego życia? Czy jestem egoistką, bo czuję żal?

Może ktoś z was zna odpowiedź? Czy naprawdę powinniśmy kochać bezwarunkowo — nawet jeśli to oznacza zapomnienie o sobie?