Synowa, której nikt nie potrzebuje – opowieść o rozpadzie rodziny i samotności

– Mamo, proszę, nie zaczynaj znowu – głos mojego syna, Michała, drżał lekko, kiedy patrzył na mnie z kuchennego progu. Stałam przy stole, ścierając dłonie o fartuch, próbując opanować narastającą złość. Zosia siedziała przy stole, wpatrzona w ekran telefonu, jakby świat wokół niej nie istniał.

– Michał, ja tylko chcę porozmawiać – odpowiedziałam cicho, choć w środku gotowałam się ze złości. – Czy naprawdę tak trudno jest odłożyć ten telefon na chwilę i pobyć razem?

Zosia nawet nie podniosła wzroku. – Pracuję – rzuciła chłodno. – Nie wszyscy mają czas na pogaduszki.

To był kolejny dzień, kiedy czułam się w tym domu jak intruz. Po ślubie Michała miałam nadzieję, że w naszej rodzinie wszystko się ułoży. Marzyłam o wspólnych niedzielnych obiadach, śmiechu wnuków biegających po salonie, rozmowach do późna przy herbacie. Ale od pierwszego dnia wiedziałam, że z tą kobietą nie znajdziemy wspólnego języka. To nie była zazdrość – nigdy nie byłam zaborczą matką. Chciałam tylko, żeby mój syn był szczęśliwy i żebyśmy wszyscy mogli być rodziną.

Zosia była inna. Zamknięta w sobie, chłodna, wiecznie zajęta. Nawet kiedy urodziła się mała Hania, nie widziałam w niej czułości. Dziecko płakało godzinami w łóżeczku, a Zosia siedziała w drugim pokoju z laptopem na kolanach. – Muszę pracować – powtarzała jak mantrę. – Nie mogę sobie pozwolić na przerwę.

Pewnego dnia nie wytrzymałam. Weszłam do pokoju Hani i zobaczyłam ją skuloną pod kocykiem, z oczkami pełnymi łez. Wzięłam ją na ręce i zaczęłam kołysać. Po chwili do pokoju weszła Zosia.

– Co pani robi? – zapytała lodowatym tonem.

– Twoja córka płacze! – odpowiedziałam ostrzej, niż zamierzałam. – Potrzebuje matki!

Zosia spojrzała na mnie z pogardą. – Proszę nie wtrącać się w moje wychowanie dziecka. To moja sprawa.

Wyszłam z pokoju z ciężkim sercem. Michał próbował mnie pocieszyć, ale widziałam w jego oczach bezradność. Był rozdarty między mną a żoną. Coraz częściej zamykał się w sobie, wracał późno z pracy, unikał rozmów.

Minęły miesiące. Zosia coraz bardziej oddalała się od nas wszystkich. Nawet Hania zaczęła do mnie mówić „babciu”, kiedy tylko mnie widziała, ale Zosia patrzyła na to z niechęcią.

– Nie chcę, żeby pani mieszała się do naszego życia – powiedziała mi pewnego wieczoru przy kolacji. – To nasza rodzina i nasze zasady.

– Ale ja tylko chcę pomóc… – próbowałam tłumaczyć.

– Nie potrzebujemy pani pomocy – przerwała mi ostro.

Tamtego wieczoru długo płakałam w swoim pokoju. Czułam się niepotrzebna nawet we własnym domu. Michał milczał, jakby bał się stanąć po którejkolwiek stronie.

Wkrótce zaczęły się kłótnie między nimi. Słyszałam przez ścianę podniesione głosy:

– Zosia, dlaczego nie możesz być trochę bardziej… obecna? Dla Hani? Dla mojej mamy?

– Bo nie jestem twoją matką! – krzyczała Zosia. – Nie będę żyć według jej zasad!

Któregoś dnia wróciłam do domu i zobaczyłam walizki przy drzwiach. Zosia stała z Hanią na rękach, a Michał patrzył na nią bezradnie.

– Wyprowadzamy się – powiedziała cicho.

Nie zatrzymałam jej. Nie miałam już siły walczyć o coś, czego nigdy nie było.

Mijały tygodnie ciszy. Michał dzwonił rzadko, Hanię widywałam jeszcze rzadziej. Czułam się coraz bardziej samotna i bezużyteczna. Zaczęłam zastanawiać się, gdzie popełniłam błąd. Czy to ja byłam zbyt wymagająca? Czy może Zosia naprawdę nie potrafi kochać nikogo poza sobą?

Pewnego dnia spotkałam Zosię przypadkiem w sklepie. Była sama, wyglądała na zmęczoną i jeszcze bardziej zamkniętą w sobie niż wcześniej.

– Jak Hania? – zapytałam cicho.

– W porządku – odpowiedziała krótko.

Chciałam powiedzieć coś więcej, zapytać, czy nie potrzebuje pomocy, ale widziałam w jej oczach mur nie do przebicia.

Wracając do domu myślałam o tym wszystkim. O tym, jak bardzo chciałam mieć rodzinę i jak bardzo wszystko się rozpadło. Czy można naprawić coś, co od początku było skazane na porażkę? Czy są ludzie, którzy naprawdę nie potrzebują nikogo poza sobą?

Czasem patrzę przez okno i widzę dzieci bawiące się na podwórku z babciami i dziadkami. Zastanawiam się wtedy: czy to ja jestem winna tej samotności? Czy może są ludzie, którzy nigdy nie nauczą się kochać innych? Co wy byście zrobili na moim miejscu?