Siedem lat pod jednym dachem z teściową: dlaczego moja siostra uważa, że wszyscy jej coś zawdzięczają
— Znowu nie kupiłaś mleka? — głos Zosi rozległ się w kuchni, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć płaszcz. Stała przy lodówce z miną męczennicy, jakby brak mleka był końcem świata. — Pracuję do późna, Zosiu. Mówiłam ci, że możesz sama pójść do sklepu — odpowiedziałam spokojnie, choć w środku już czułam narastającą irytację. — Ale ja nie mam czasu! — rzuciła, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. — Poza tym, to ty jesteś starsza, powinnaś o tym pamiętać.
Tak wyglądało moje życie przez ostatnie siedem lat. Siedem długich lat pod jednym dachem z teściową i moją młodszą siostrą Zosią. Kiedy wprowadziłam się do domu męża, myślałam, że to tylko na chwilę — dopóki nie uzbieramy na własne mieszkanie. Ale życie napisało inny scenariusz. Najpierw teściowa zachorowała i potrzebowała opieki. Potem Zosia straciła pracę i nie miała dokąd pójść. I tak utknęłyśmy razem, trzy kobiety o zupełnie różnych charakterach, w jednym ciasnym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie.
Zosia zawsze była tą „biedną”. Od dzieciństwa potrafiła przedstawić się jako ofiara losu. Kiedy dostała gorszą ocenę w szkole — to nauczyciel był niesprawiedliwy. Gdy pokłóciła się z koleżanką — to ona była poszkodowana. A kiedy dorosła, nic się nie zmieniło. Praca? Szef był tyranem. Chłopak? Nie doceniał jej wrażliwości. Rodzina? Wszyscy wymagali od niej za dużo.
Pamiętam pewien wieczór, kiedy wróciłam zmęczona po dyżurze w szpitalu. Marzyłam tylko o gorącej herbacie i chwili ciszy. Zosia siedziała na kanapie, płacząc w głos. — Co się stało? — zapytałam zaniepokojona. — Mama (czyli nasza teściowa) powiedziała mi, że jestem leniwa! — wykrzyknęła przez łzy. — A przecież ja tyle robię! Sprzątam, gotuję… Nikt mnie nie docenia! — Zosiu, dzisiaj cały dzień byłam poza domem. To niemożliwe, żebyś wszystko robiła sama — próbowałam tłumaczyć, ale ona już była w swoim świecie krzywd.
Teściowa, pani Halina, miała swoje przywary, ale przynajmniej była konkretna. Kiedy coś jej nie pasowało, mówiła to wprost. — Zosia powinna znaleźć pracę i się usamodzielnić — powtarzała często przy obiedzie. — Nie będziemy jej utrzymywać wiecznie! Ale Zosia miała zawsze gotową odpowiedź: — Przecież szukam! Tylko nikt mnie nie chce zatrudnić… A poza tym, kto się tobą zajmie, jak mnie nie będzie?
Mój mąż Marek próbował być mediatorem, ale szybko się poddał. — To twoja siostra, ty z nią rozmawiaj — mówił bezradnie. Czułam się rozdarta między lojalnością wobec rodziny a własnym spokojem psychicznym. Każda próba rozmowy z Zosią kończyła się awanturą lub cichymi dniami.
Najgorsze były święta. Wtedy wszystkie pretensje wychodziły na wierzch jak grzyby po deszczu. Pamiętam Wigilię dwa lata temu. Siedzieliśmy przy stole, a Zosia nagle wybuchła: — Wszyscy tylko wymagacie! Ja też mam swoje życie! Może powinnam wyjechać i zobaczyć, jak wam będzie beze mnie! Teściowa spojrzała na mnie wymownie: — Może to nie byłby taki zły pomysł… Ale Zosia nigdy nie wyjechała.
Czasami zastanawiałam się, czy to ze mną jest coś nie tak. Może jestem zbyt wymagająca? Może powinnam być bardziej wyrozumiała? Ale potem widziałam, jak Zosia potrafi manipulować sytuacją, żeby wszyscy wokół czuli się winni. Kiedy Marek zaproponował jej pomoc w znalezieniu pracy, obraziła się na tydzień. Kiedy teściowa poprosiła ją o wyniesienie śmieci, Zosia dostała migreny.
Najbardziej bolało mnie to, że przez jej zachowanie zaczęliśmy się oddalać z Markiem. Coraz częściej kłóciliśmy się o drobiazgi: kto ma zrobić zakupy, kto ma posprzątać po kolacji, kto powinien porozmawiać z Zosią. Nasze życie intymne praktycznie przestało istnieć — trudno o romantyzm, kiedy za ścianą ktoś płacze albo trzaska drzwiami.
Pewnego dnia doszło do kulminacji. Wracałam do domu po wyjątkowo ciężkim dniu w pracy. Wchodzę do kuchni i widzę Zosię rozmawiającą przez telefon: — Tak, mieszkam z siostrą i jej mężem… Tak, oni wszystko mają za darmo, a ja muszę się wszystkim zajmować… Po prostu nikt mnie tu nie docenia… Poczułam, jak krew napływa mi do twarzy.
— Zosiu! Czy ty naprawdę uważasz, że wszyscy ci coś zawdzięczają? Że cały świat powinien ci usługiwać? — wybuchłam pierwszy raz od lat. Zosia spojrzała na mnie zaskoczona i… rozpłakała się jeszcze głośniej.
— Ty nic nie rozumiesz! Ty zawsze miałaś łatwiej! Ja musiałam walczyć o wszystko! — krzyczała przez łzy.
— Naprawdę? Bo ja widzę tylko to, że uciekasz od odpowiedzialności i obarczasz innych swoimi problemami! Może czas dorosnąć?
Wtedy teściowa weszła do kuchni i powiedziała spokojnie: — Dziewczyny, dosyć tego. Albo zaczniecie ze sobą rozmawiać jak dorośli ludzie, albo każda pójdzie swoją drogą.
Przez kolejne dni panowała cisza. Każda z nas zamknęła się w swoim pokoju i udawała, że reszta nie istnieje. Ale coś się zmieniło. Po raz pierwszy poczułam ulgę — bo powiedziałam to, co naprawdę myślę.
Kilka tygodni później Zosia znalazła pracę w kawiarni niedaleko domu. Nie była zachwycona, ale przynajmniej zaczęła wychodzić z domu i mniej narzekać. Nasze relacje nadal są trudne, ale przynajmniej nauczyłam się stawiać granice.
Czasami zastanawiam się: czy można naprawdę pomóc komuś, kto nie chce wziąć odpowiedzialności za swoje życie? Czy rodzina powinna zawsze poświęcać się dla „ofiary”? A może czasem trzeba pozwolić komuś upaść, żeby nauczył się wstawać samodzielnie?