Senka na korytarzu: dzień, w którym oddałam mamę do domu opieki – czy mogłam postąpić inaczej?

– Nie zostawiaj mnie tu, Kasiu… – głos mamy był cichy, ale drżał od emocji. Stałyśmy na zimnym korytarzu domu opieki „Złota Jesień” w podwarszawskim Piasecznie. Pachniało tu lekami i czymś nieokreślonym, co zawsze kojarzyło mi się z końcem. Moje dłonie ściskały pasek torebki tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.

– Mamo, to tylko na chwilę… – próbowałam się uśmiechnąć, ale czułam, jak łzy napływają mi do oczu. – Będę cię odwiedzać codziennie. Obiecuję.

Mama spojrzała na mnie tym swoim spojrzeniem, które zawsze rozpoznawałam – pełnym rozczarowania i bólu. Przez chwilę miałam wrażenie, że znowu mam dziesięć lat i dostałam burę za rozbite okno. Tylko teraz nie chodziło o szybę, a o całe jej życie.

Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej. Mama zaczęła zapominać – najpierw drobiazgi: gdzie położyła klucze, czy wyłączyła żelazko. Potem przyszły poważniejsze rzeczy: nie pamiętała, jak wrócić ze sklepu, myliła imiona wnuków. Mój brat Tomek twierdził, że przesadzam.

– Kasia, ona po prostu się starzeje! – krzyczał przez telefon. – Nie rób dramatu z każdej pomyłki.

Ale to nie była tylko starość. Lekarz powiedział jasno: początki demencji. Potrzebuje stałej opieki.

Próbowałam wszystkiego. Zatrudniłam opiekunkę, brałam urlopy w pracy, żeby być z nią jak najwięcej. Ale mam dwójkę dzieci, mąż pracuje za granicą, a ja ledwo wiązałam koniec z końcem. Noce spędzałam na czuwaniu przy łóżku mamy, bo bałam się, że znowu wyjdzie z domu w środku nocy.

Pewnego ranka znalazłam ją na przystanku autobusowym w piżamie. Płakała i powtarzała: „Chciałam do domu”.

To wtedy podjęłam decyzję.

Rodzina się podzieliła. Tomek przestał się odzywać na kilka tygodni. Moja ciotka Basia zadzwoniła tylko po to, żeby powiedzieć:

– Jak możesz oddać własną matkę do domu starców? Przecież ona cię wychowała!

Nikt nie widział tych wszystkich nocy bez snu, moich łez zamykanych w poduszce i strachu o każdy kolejny dzień.

Dzień przeprowadzki był jak pogrzeb. Mama siedziała cicho na tylnym siedzeniu samochodu, patrząc przez okno na mijane drzewa. Nie odezwała się ani słowem przez całą drogę.

W domu opieki przywitała nas pielęgniarka – pani Zofia. Uśmiechała się ciepło, ale ja widziałam tylko białe ściany i ludzi siedzących bez ruchu na korytarzu.

– Proszę się nie martwić, pani Katarzyno – powiedziała pani Zofia. – Tu będzie miała dobrą opiekę.

Ale ja już wtedy wiedziałam, że nic nie będzie takie samo.

Zostawiłam mamę w jej nowym pokoju – małym, z jednym oknem i widokiem na ogród. Pożegnałyśmy się bez słów. Wyszłam na korytarz i wtedy zobaczyłam ją przez szybę: siedziała na łóżku, patrząc w ścianę. W tej chwili poczułam się jak najgorszy człowiek na świecie.

Przez kolejne dni żyłam jak automat. Praca, dzieci, dom – wszystko robiłam mechanicznie. Każdego wieczoru dzwoniłam do domu opieki:

– Jak mama? Czy wszystko w porządku?

Odpowiedzi były zawsze takie same: „Dziś była spokojna”, „Trochę tęskni”, „Nie chciała jeść obiadu”.

Kiedy odwiedziłam ją pierwszy raz po tygodniu, nie poznała mnie od razu.

– Dzień dobry… pani…

Serce mi pękło.

– To ja, mamo. Kasia.

Patrzyła na mnie długo, jakby próbowała sobie przypomnieć. W końcu uśmiechnęła się blado:

– Kasiu… przyszłaś po mnie?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Z czasem zaczęłam spotykać innych ludzi na korytarzu – panią Jadzię, która codziennie czekała na syna (który nigdy nie przychodził), pana Stefana opowiadającego te same historie o wojnie i młodego chłopaka z obsługi, który zawsze przynosił mamie ulubioną herbatę z cytryną.

Zaprzyjaźniłam się z panią Zofią. Pewnego dnia powiedziała mi:

– Proszę nie mieć do siebie żalu. Czasem największą miłością jest pozwolić komuś odejść tam, gdzie będzie bezpieczny.

Ale ja wciąż słyszałam głos ciotki Basi i widziałam spojrzenie Tomka podczas naszej ostatniej rozmowy:

– Ty zawsze musisz wszystko kontrolować! Może gdybyś poprosiła o pomoc…

Ale czy naprawdę mogłam liczyć na pomoc? Każdy miał swoje życie. Ja zostałam sama z decyzją.

Minęły miesiące. Mama coraz rzadziej mnie poznawała. Czasem śmiała się do mnie jak do obcej osoby, czasem płakała bez powodu. Ale kiedyś powiedziała coś, co zostanie ze mną na zawsze:

– Kasiu… dobrze tu jest. Już się nie boję.

Wtedy po raz pierwszy poczułam ulgę.

Dziś wiem jedno: nie ma dobrych rozwiązań w takich sytuacjach. Każda decyzja boli. Ale czy można wybaczyć sobie to poczucie winy?

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy byłam dobrą córką? Czy mogłam zrobić więcej? A może czasem trzeba po prostu pozwolić sobie być tylko człowiekiem…

Czy ktoś z was też musiał kiedyś podjąć tak trudną decyzję? Jak poradziliście sobie z poczuciem winy?