Powiedziałam teściowej, że musi oddać mi klucze: Przez miesiące milczałam – potem musiałam wyrzucić teściową z mieszkania
– Znowu byłaś w naszej sypialni, prawda? – zapytałam, patrząc na teściową, która stała w progu z miną niewiniątka. Moje serce waliło jak młot, a dłonie drżały. Przez chwilę miałam ochotę po prostu wyjść i trzasknąć drzwiami, ale wiedziałam, że to niczego nie zmieni.
Nigdy nie sądziłam, że coś takiego mnie spotka. Zawsze starałam się być wyrozumiała. Mówiłam sobie, że starsi ludzie czasem po prostu „mają swoje nawyki”. Że trzeba okazać cierpliwość. Ale ile razy można przymykać oczy, kiedy ktoś nieustannie przekracza granice?
Z Piotrem jesteśmy małżeństwem od pięciu lat. Mamy spokojne, zwyczajne życie – oboje pracujemy zdalnie, mamy dwupokojowe mieszkanie na warszawskim Ursynowie. Nie mamy dzieci, ale za to mamy kota – Filemona, który jest naszym oczkiem w głowie. Nasze życie było przewidywalne i bezpieczne, dopóki nie pojawiła się ona – teściowa, pani Jadwiga.
Na początku wszystko wydawało się w porządku. Jadwiga mieszkała sama na drugim końcu miasta, ale po śmierci swojego męża zaczęła coraz częściej nas odwiedzać. Najpierw raz w tygodniu na obiad, potem dwa razy, aż w końcu pojawiała się niemal codziennie. Piotr tłumaczył mi, że mama jest samotna i potrzebuje wsparcia. Rozumiałam to. Sama straciłam ojca kilka lat temu i wiem, jak bardzo boli pustka po kimś bliskim.
Ale Jadwiga nie była zwykłą teściową. Miała klucze do naszego mieszkania – Piotr dał jej je „na wszelki wypadek”, kiedy jechaliśmy na urlop. Od tego czasu coraz częściej zdarzało się, że wracałam z zakupów i zastawałam ją w kuchni, jak przestawia moje garnki albo wyciąga pranie z pralki. Na początku próbowałam żartować:
– Pani Jadziu, chyba już pani zna każdy kąt lepiej ode mnie!
Ona tylko uśmiechała się tajemniczo i mówiła:
– Chciałam tylko pomóc, kochanie.
Ale z czasem zaczęło mnie to męczyć. Znikały moje ulubione kubki, a na ich miejscu pojawiały się nowe – „ładniejsze”, jak twierdziła Jadwiga. W lodówce pojawiały się produkty, których nie znosiłam – kiszona kapusta, której zapach przyprawiał mnie o mdłości. Nawet Filemon zaczął się jej bać i chował pod łóżkiem, gdy tylko słyszał dźwięk klucza w zamku.
Przez miesiące milczałam. Tłumaczyłam sobie, że to minie, że muszę być cierpliwa. Ale pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle i zobaczyłam ją w naszej sypialni. Stała nad moją szafką nocną i przeglądała moje notatniki.
– Co pani robi?! – wykrzyknęłam.
Jadwiga odwróciła się powoli i spojrzała na mnie z wyrzutem:
– Szukałam tylko długopisu. Chciałam zostawić wam wiadomość.
Nie uwierzyłam jej ani przez chwilę. Wtedy coś we mnie pękło.
Wieczorem powiedziałam o wszystkim Piotrowi. Siedział na kanapie ze spuszczoną głową.
– Przesadzasz – mruknął. – Mama chce dobrze.
– Ale ja już nie mogę! To jest nasz dom! – krzyknęłam przez łzy.
Przez kilka dni atmosfera była napięta. Piotr unikał rozmów, a ja chodziłam jak struta. W końcu postanowiłam działać.
Następnego dnia rano zadzwoniłam do Jadwigi i poprosiłam ją o spotkanie.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam stanowczo.
Spotkałyśmy się w pobliskiej kawiarni. Jadwiga przyszła ubrana jak zawsze elegancko, z delikatnym makijażem i perłowym naszyjnikiem.
– O co chodzi? – zapytała chłodno.
– Chciałabym, żeby oddała mi pani klucze do naszego mieszkania – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
Przez chwilę patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Jak możesz mi to robić? Przecież jestem waszą rodziną!
– Wiem, ale muszę postawić granicę. To jest nasz dom i chcemy mieć trochę prywatności.
Jadwiga zaczęła płakać. Ludzie przy sąsiednich stolikach zerknęli na nas z ciekawością.
– Zawsze byłam sama… Po śmierci męża tylko wy mi zostaliście…
Poczułam wyrzuty sumienia, ale wiedziałam, że nie mogę się cofnąć.
– Proszę mi zaufać. To nie znaczy, że nie chcemy pani widywać. Po prostu… potrzebujemy własnej przestrzeni.
Oddała mi klucze bez słowa i wyszła z kawiarni szybkim krokiem. Patrzyłam za nią długo, czując ciężar tej decyzji na sercu.
W domu Piotr był wściekły.
– Jak mogłaś? Przecież ona nie ma nikogo!
– A my? My też się liczymy! – odpowiedziałam drżącym głosem.
Przez kolejne tygodnie prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Piotr wychodził z domu wcześniej niż zwykle i wracał późno. Czułam się winna i samotna, ale jednocześnie wiedziałam, że zrobiłam to dla nas obu. Dla naszego małżeństwa.
Minął miesiąc zanim Piotr zaczął ze mną rozmawiać normalnie. Jadwiga przestała nas odwiedzać tak często, ale od czasu do czasu dzwoniła i zapraszała nas na obiad do siebie. Zaczęliśmy powoli odbudowywać relacje – już na innych zasadach.
Czasem zastanawiam się, czy mogłam to rozegrać inaczej. Czy byłam zbyt surowa? Czy można być jednocześnie dobrą synową i zadbać o własne granice? Może każdy z nas musi czasem wybrać między lojalnością wobec rodziny a lojalnością wobec siebie samego…