Po śmierci teściowej odkryłam prawdę: Czy byłam dla niej tylko synową?

— Znowu nie tak, Aniu! — głos teściowej przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy blacie, krojąc marchewkę do rosołu, który miał być „jak u mamy”. Moje dłonie drżały, a łzy cisnęły się do oczu, ale nie pozwoliłam im spłynąć. — Przecież mówiłam ci już sto razy, że rosół gotuje się na wolnym ogniu! — dodała z wyrzutem, patrząc na mnie tym swoim spojrzeniem, w którym nigdy nie było ciepła.

Trzydzieści lat. Trzydzieści lat próbowałam zasłużyć na jej akceptację. Byłam młodą dziewczyną z małego miasteczka pod Radomiem, kiedy poznałam Marka. On był jej oczkiem w głowie — jedynym synem, dumą i sensem życia. Gdy się pobraliśmy, zamieszkałam z nimi w starym domu na końcu wsi. Myślałam, że będziemy rodziną. Myliłam się.

Od początku czułam się jak intruz. Każdy mój gest był oceniany, każde słowo analizowane. Gdy urodziła się nasza córka, Ola, miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że może wtedy zobaczy we mnie kogoś więcej niż tylko „obcą”. Ale nawet wtedy słyszałam: — Dziecko to nie powód, żeby zaniedbywać dom! — a potem: — Ola jest taka jak Marek w jej wieku… — jakby mnie w ogóle nie było.

Marek zawsze starał się łagodzić sytuację. — Daj spokój, mama po prostu taka jest. Nie przejmuj się — powtarzał wieczorami, gdy płakałam w poduszkę. Ale jak się nie przejmować, kiedy codziennie słyszysz, że jesteś niewystarczająca?

Z biegiem lat nauczyłam się milczeć. Robiłam wszystko tak, jak chciała. Gotowałam według jej przepisów, sprzątałam dom na błysk, nawet kwiaty podlewałam w określone dni tygodnia. Ale nigdy nie usłyszałam: „Dziękuję”. Nigdy nie poczułam się jak córka.

Kiedy Marek zachorował na serce i musiał przejść operację, to ja byłam przy nim dzień i noc. Teściowa siedziała przy łóżku tylko wtedy, gdy ktoś patrzył. Ale to ona dostawała podziękowania od sąsiadek: — Pani Zosiu, jaka pani dzielna! — a ja byłam tylko tą „od roboty”.

Czas płynął. Ola dorosła i wyjechała na studia do Warszawy. Zostaliśmy w domu we troje: ja, Marek i teściowa. Jej zdrowie zaczęło szwankować. Musiałam ją myć, karmić, podawać leki. Nigdy nie poprosiła o pomoc — oczekiwała jej jak czegoś oczywistego.

Pewnego wieczoru usiadła naprzeciwko mnie przy stole i powiedziała: — Wiesz, Aniu… Ty to masz szczęście. Masz dom, rodzinę… Ja całe życie musiałam walczyć o wszystko sama. — Przez chwilę wydawało mi się, że zobaczyłam w jej oczach cień smutku. Ale zaraz potem dodała: — Tylko pamiętaj, żeby nie zapomnieć o praniu pościeli.

Kiedy zmarła nagle na udar, poczułam ulgę i… pustkę. Przez kilka dni chodziłam po domu jak cień. Marek był załamany. Ola przyjechała na pogrzeb i starała się mnie pocieszać: — Mamo, zrobiłaś dla niej wszystko. Więcej niż ktokolwiek inny by zrobił.

Po pogrzebie zaczęliśmy sprzątać jej rzeczy. W starej komodzie znalazłam pudełko z listami i zdjęciami z młodości. Na samym dnie leżała koperta zaadresowana do mnie: „Dla Ani”.

Ręce mi drżały, gdy ją otwierałam.

„Aniu,

Nie wiem, czy kiedykolwiek będę miała odwagę powiedzieć Ci to wprost. Piszę ten list, bo czuję, że czas ucieka.

Nie byłaś moją córką i nigdy nie potrafiłam traktować Cię jak własne dziecko. Bałam się tego uczucia — bałam się stracić Marka i bałam się Ciebie. Byłaś inna niż ja: cicha, uparta, dobra dla wszystkich. Zazdrościłam Ci tej dobroci.

Wiem, że byłam dla Ciebie surowa i wymagająca. Może nawet okrutna. Ale chciałam Cię zahartować — żebyś nie była taka słaba jak ja kiedyś.

Dziękuję Ci za wszystko, co zrobiłaś dla naszej rodziny. Wiem, że bez Ciebie ten dom by się rozpadł.

Przepraszam.

Zofia.”

Czytałam ten list kilka razy z rzędu. Każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka. Przepraszam? Po tylu latach?

Wieczorem usiadłam z Markiem przy stole i pokazałam mu list.
— Wiedziałem, że mama cię doceniała — powiedział cicho. — Tylko nie umiała tego okazać.
— Ale dlaczego nigdy mi tego nie powiedziała? Dlaczego musiałam czekać na jej śmierć?
Marek milczał długo.
— Może sama nie wiedziała jak… Może bała się być słaba.

Od tamtej pory często wracam myślami do tych wszystkich lat spędzonych w cieniu teściowej. Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy moje starania naprawdę były bez sensu?

Czasem patrzę na Olę i zastanawiam się: czy ja też kiedyś stanę się taką teściową? Czy potrafię być dla niej matką — nie tylko „matką Marka”, ale prawdziwą rodziną?

Może to właśnie jest najtrudniejsze w byciu synową: nigdy nie wiesz, czy jesteś już częścią rodziny… czy tylko gościem na zawsze.

Czy naprawdę można zasłużyć na akceptację? A może trzeba po prostu przestać o nią walczyć?