Piętnaście lat z dwiema teściowymi: Moja droga przez burze i promienie słońca

— Znowu przyszłaś z tymi swoimi problemami? — głos pani Haliny przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, myjąc kubek po kawie, a jej spojrzenie paliło mnie w plecy. — Może czas w końcu dorosnąć, Marto?

Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat, byłam świeżo po rozwodzie z Piotrem i sama wychowywałam naszego syna, Michała. Halina, moja pierwsza teściowa, nigdy mnie nie zaakceptowała. Dla niej byłam tylko „tą dziewczyną z bloku”, która nie dorosła do ich rodziny. Piotr odszedł do innej kobiety, a ja zostałam z dzieckiem i poczuciem winy, które Halina pielęgnowała we mnie jak najpiękniejszą różę.

— Mamo, nie zaczynaj — Michał wszedł do kuchni, spojrzał na mnie i na babcię. — Marta robi wszystko, co może.

Halina tylko prychnęła i wyszła. Zostałam sama z synem i jego pytaniami: „Dlaczego babcia cię nie lubi?” Nie umiałam odpowiedzieć. Czułam się wtedy jak dziecko, które nie zasłużyło na miłość.

Kiedy poznałam Andrzeja, myślałam, że los się do mnie uśmiechnął. Był czuły, opiekuńczy, miał własny warsztat samochodowy i patrzył na mnie tak, jakby widział we mnie cały świat. Z czasem pojawił się Kuba — mój drugi syn. Myślałam, że tym razem będzie inaczej. Że nowa rodzina to nowy początek.

Ale wtedy pojawiła się druga teściowa — pani Barbara. Pamiętam jej pierwsze słowa, gdy przyszłam do nich na obiad:

— Marta, mam nadzieję, że nie zamierzasz robić z mojego syna drugiego Piotra?

Zamarłam. Andrzej ścisnął moją dłoń pod stołem, ale czułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Barbara była inna niż Halina — bardziej wyrafinowana, elegancka, ale równie nieprzystępna. Miała swoje zasady i nie tolerowała „błędów młodości”.

Przez lata żyłam między dwoma światami. W jednym — Halina, która nigdy nie przestała mi wypominać rozwodu i „zrujnowania życia jej wnukowi”; w drugim — Barbara, która patrzyła na mnie jak na intruza w swoim idealnym świecie. Każda wizyta u którejkolwiek z nich była jak egzamin dojrzałości.

Najtrudniejsze były święta. Wigilia u Haliny — stół zastawiony po brzegi, a ja zawsze na końcu stołu, obok drzwi do kuchni. Michał biegał między mną a babcią, próbując pogodzić dwa światy. Halina szeptała coś pod nosem do sąsiadki:

— Widzisz ją? Znowu sama… A taka była zakochana.

Wigilia u Barbary — wszystko perfekcyjne: białe obrusy, porcelana po prababci. Kuba siedział cicho przy stole, a Barbara co chwilę poprawiała mu koszulę:

— U nas dzieci muszą być dobrze wychowane.

Czułam się jak aktorka w cudzym teatrze. Każda z nich miała swoją rolę dla mnie: Halina — ofiary; Barbara — winowajcy.

Andrzej próbował mnie wspierać:

— Kochanie, nie przejmuj się nimi. Jesteśmy rodziną.

Ale czy naprawdę byliśmy? Często płakałam nocami, gdy dzieci spały. Zadawałam sobie pytania: Czy jestem wystarczająco dobrą matką? Czy zasługuję na szczęście?

Pewnego dnia Michał wrócił ze szkoły smutny.

— Mamo, pani powiedziała mi, że mam dwie babcie od strony taty… Ale Kuba ma inną babcię niż ja. Czemu tak jest?

Usiadłam obok niego na łóżku.

— Bo życie czasem układa się inaczej niż w bajkach — odpowiedziałam cicho. — Ale każda z nich cię kocha na swój sposób.

Nie byłam pewna tych słów. Sama nie czułam się kochana przez żadną z nich.

Minęły lata. Michał dorósł szybciej niż chciałam. Kuba był moim promykiem radości w szarych dniach. Z Andrzejem przeszliśmy przez kryzysy — jego matka nigdy nie zaakceptowała faktu, że jestem „po przejściach”. Kiedy Andrzej zachorował na serce i trafił do szpitala, Barbara obwiniała mnie:

— To przez twoje problemy! On zawsze musiał się o was martwić!

Czułam się winna wszystkiemu: rozwodowi z Piotrem, samotności Michała, chorobie Andrzeja. Pewnej nocy usiadłam przy stole w kuchni i napisałam listy do obu teściowych. Nie wysłałam ich nigdy — ale napisałam wszystko to, czego nie miałam odwagi powiedzieć:

„Halino,
Przepraszam za wszystko, czego nie potrafiłam zrobić lepiej. Ale kocham Michała i zrobię dla niego wszystko. Chciałabym kiedyś usłyszeć od ciebie dobre słowo…”

„Barbaro,
Wiem, że nie jestem idealna. Ale kocham Andrzeja i Kubę całym sercem. Proszę cię tylko o jedno: pozwól mi być częścią waszej rodziny…”

Te listy były moim katharsis.

Któregoś dnia Barbara zadzwoniła do mnie niespodziewanie:

— Marta… Andrzej mówił mi o twoich listach. Przeczytał mi fragmenty. Wiesz… może za dużo wymagałam od ciebie. Może powinnam była spróbować cię lepiej poznać.

Zaniemówiłam.

— Chciałabym zaprosić cię na herbatę. Bez dzieci, bez Andrzeja. Po prostu porozmawiać.

Spotkałyśmy się w jej mieszkaniu na Żoliborzu. Rozmawiałyśmy godzinami o wszystkim: o moich lękach, o jej samotności po śmierci męża, o tym, jak trudno być matką i teściową jednocześnie.

Z Haliną było trudniej. Ale kiedy Michał wyjechał na studia do Gdańska i zadzwonił do niej pierwszy raz samodzielnie:

— Babciu, dziękuję za wszystko… I za to, że byłaś przy mamie nawet wtedy, gdy było ciężko,

Halina popatrzyła na mnie innym wzrokiem podczas kolejnej wizyty:

— Może napijemy się razem kawy? Bez wyrzutów…

Piętnaście lat minęło od dnia, gdy po raz pierwszy usłyszałam słowo „teściowa” skierowane do mnie z wyrzutem lub pogardą. Dziś wiem jedno: rodzina to nie tylko krew czy papierki w urzędzie stanu cywilnego. To codzienna walka o akceptację — siebie i innych.

Czasem zastanawiam się: ile jeszcze kobiet w Polsce żyje między dwoma światami? Ile z nas boi się poprosić o przebaczenie albo wyciągnąć rękę pierwsza?

Czy naprawdę musimy być idealne dla wszystkich wokół? A może wystarczy być wystarczająco dobrą dla siebie samej?