Okruchy, których nie da się poskładać: Historia Weroniki

— Weronika, zostaw to na później — głos mojej matki odbił się echem od ścian kuchni. Stała w progu, z rękami skrzyżowanymi na piersi, patrząc na mnie z tym samym wyrazem troski i zniecierpliwienia, który pamiętałam z dzieciństwa. Ale ja już nie byłam tą samą Weroniką. Trzeciego dnia po pogrzebie Adama czułam się jak pusta skorupa, w której coś się tłucze i nie daje spokoju.

Nie odpowiedziałam jej. Wzięłam skrzynkę spod worka z ozdobami świątecznymi. Była ciężka od kurzu i wspomnień. Przez chwilę miałam ochotę rzucić ją z powrotem na półkę, udawać, że jej nie ma. Ale wiedziałam, że muszę ją otworzyć. Muszę zmierzyć się z tym, co zostało po Adamie — z okruchami naszego życia, których nie da się już poskładać.

Usiadłam na podłodze w salonie. Matka westchnęła i wyszła, zostawiając mnie samą z moim bólem. Otworzyłam wieko. Na wierzchu leżał stary szalik Adama, ten w granatowo-czerwone paski, który zawsze zakładał na zimowe spacery. Przytuliłam go do twarzy, szukając zapachu, który już dawno wywietrzał. Pod spodem były listy — nasze listy sprzed lat, kiedy jeszcze byliśmy młodzi i wszystko wydawało się możliwe.

Zaczęłam czytać. Każde słowo bolało jak drzazga pod paznokciem. „Weroniko, pamiętaj, że zawsze będę przy Tobie” — napisał kiedyś Adam. A teraz go nie było. Zostały tylko te papierowe okruchy, które nie potrafiły mnie ogrzać.

Nagle usłyszałam trzask drzwi. To mój brat Michał wrócił z pracy. Od pogrzebu unikał mnie wzrokiem, jakby bał się, że żałoba jest zaraźliwa.

— Znowu grzebiesz w tych rzeczach? — zapytał z wyrzutem.

— Muszę… — odpowiedziałam cicho. — Inaczej zwariuję.

— A myślisz, że nam jest łatwiej? — podniósł głos. — Mama nie śpi po nocach, a ty siedzisz tu i rozdrapujesz rany!

Poczułam, jak narasta we mnie gniew. — To był mój mąż! — krzyknęłam. — Ty możesz wrócić do swojego życia, ja nie mam już do czego wracać!

Michał odwrócił się na pięcie i wyszedł. Znowu zostałam sama.

Przez kolejne dni coraz częściej wracałam do tej skrzynki. Każdy przedmiot był jak odłamek: bilet do kina sprzed dziesięciu lat, zdjęcie z naszej pierwszej wspólnej Wigilii, notatka z listą zakupów napisana jego charakterem pisma. Próbowałam poskładać te fragmenty w całość, ale nic do siebie nie pasowało. Jakby życie roztrzaskało się na kawałki i nie dało się już go naprawić.

Wieczorami matka siadała naprzeciwko mnie przy stole i patrzyła na mnie tym swoim smutnym wzrokiem.

— Weroniko, musisz zacząć żyć dalej — powtarzała.

— Jak? — pytałam. — Jak mam żyć bez niego?

Odpowiadała milczeniem.

Pewnego dnia przyszła do mnie teściowa, pani Halina. Przyniosła ciasto i butelkę nalewki.

— Wiem, że ci ciężko — powiedziała cicho. — Ale Adam by nie chciał, żebyś tak cierpiała.

Popatrzyłam na nią ze złością. — Łatwo ci mówić! Miałaś go przez całe życie!

Halina spuściła wzrok. — Straciłam syna. Ty męża. Ale obie musimy nauczyć się żyć bez niego.

Wtedy po raz pierwszy poczułam coś innego niż ból — poczułam współczucie dla niej i dla siebie samej.

Minęły tygodnie. Michał coraz rzadziej zaglądał do domu rodzinnego. Matka zamknęła się w sobie. Ja wciąż wracałam do skrzynki ze wspomnieniami, aż pewnego dnia zauważyłam coś nowego: mały notesik Adama z zapiskami o naszych planach na przyszłość. „Dom nad jeziorem”, „Podróż do Włoch”, „Dziecko”…

Zrozumiałam wtedy, że te plany już się nie spełnią. Ale może mogę stworzyć nowe? Może mogę poskładać siebie na nowo z tych okruchów?

Wieczorem zebrałam się na odwagę i poszłam do matki.

— Mamo… przepraszam za wszystko — powiedziałam drżącym głosem.

Objęła mnie mocno i po raz pierwszy od miesięcy obie płakałyśmy razem.

Następnego dnia zadzwoniłam do Michała.

— Chciałabym się spotkać — powiedziałam niepewnie.

Przyszedł wieczorem. Siedzieliśmy długo w milczeniu, aż w końcu powiedział:

— Też mi go brakuje.

Wtedy zaczęliśmy rozmawiać naprawdę — o Adamie, o dzieciństwie, o tym wszystkim, co nas bolało i dzieliło przez lata.

Zrozumiałam wtedy, że żałoba to nie tylko ból po stracie bliskiej osoby, ale też szansa na przebaczenie sobie i innym.

Dziś wiem jedno: są okruchy życia, których nigdy nie da się poskładać tak jak dawniej. Ale może właśnie w tych pęknięciach rodzi się coś nowego? Może to one uczą nas kochać mocniej i żyć pełniej?

Czy można naprawdę pogodzić się ze stratą? Czy można nauczyć się żyć od nowa? Czasem myślę, że odpowiedzi na te pytania nigdy nie znajdę… Ale może właśnie o to chodzi.