Ojciec, który uciekł przed własnym życiem: Historia mojego żalu
– Nie możesz tak po prostu odejść, Piotr! – krzyczała Anka, łzy spływały jej po policzkach, a ja stałem w progu naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie, z walizką w ręku.
Wtedy nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy. W głowie miałem tylko jedno: uciec. Uciec od odpowiedzialności, od strachu, od życia, które nagle stało się zbyt ciężkie do udźwignięcia. Kilka dni wcześniej dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli trojaczki. Troje dzieci naraz. Miałem 29 lat, pracowałem jako przedstawiciel handlowy, ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Myślałem, że jedno dziecko to wyzwanie, ale troje? To mnie przerosło.
– Piotr, proszę cię… – Anka szlochała, a ja czułem się jak najgorszy drań. Ale strach był silniejszy niż miłość czy poczucie obowiązku. Wyszedłem. Zostawiłem ją samą z brzuchem i naszymi nienarodzonymi dziećmi.
Przez pierwsze tygodnie spałem u kolegi, Marka. Udawałem przed nim i przed sobą, że to tylko chwilowe. Że muszę „poukładać sobie w głowie”. Ale prawda była taka, że nie miałem odwagi wrócić. Każdego dnia budziłem się z poczuciem winy, które ściskało mnie za gardło. Próbowałem je zagłuszyć pracą, alkoholem, przelotnymi znajomościami. Ale ono wracało – szczególnie nocą, kiedy leżałem sam w obcym łóżku i słyszałem echo płaczu Anki.
Minęły miesiące. Nie odbierałem jej telefonów, nie odpisywałem na SMS-y. W końcu przestała próbować. Dowiedziałem się od wspólnych znajomych, że dzieci – dwóch chłopców i dziewczynka – urodziły się zdrowe. Anka zamieszkała z matką w Radomiu. Podobno radziła sobie dzielnie, choć była wykończona.
Moja matka przestała się do mnie odzywać. Ojciec powiedział tylko: „Jestem tobą rozczarowany”. To bolało bardziej niż cokolwiek innego.
Przez kolejne lata żyłem jak cień człowieka. Pracowałem coraz więcej, awansowałem nawet na kierownika regionalnego. Kupiłem mieszkanie na kredyt, zmieniłem samochód na nowszy model. Z zewnątrz wyglądałem na człowieka sukcesu, ale w środku byłem pusty. Każde święta spędzałem sam lub z przypadkowymi ludźmi. Unikałem rodzinnych spotkań jak ognia.
Czasem widywałem Ankę na Facebooku – jej profil był publiczny. Zdjęcia dzieci: Karol, Tomek i Ola. Uśmiechnięci na placu zabaw, w przedszkolnych strojach na jasełkach, z babcią na wakacjach nad Bałtykiem. Nigdy nie widziałem tam siebie.
Pewnego dnia – to był listopad, szaro i zimno – dostałem list polecony. Rozpoznałem pismo Anki. Ręce mi się trzęsły, gdy otwierałem kopertę.
„Piotrze,
Nie piszę po to, żeby cię oskarżać ani prosić o pieniądze. Chciałam tylko powiedzieć, że dzieci pytają o ciebie coraz częściej. Mają już siedem lat i zaczynają rozumieć więcej niż myślisz. Jeśli chcesz ich kiedyś poznać – to twoja decyzja. Ale pamiętaj: czas nie stoi w miejscu.
Anka”
Przeczytałem ten list dziesięć razy. Każde słowo bolało jak rana rozdrapana do krwi. Przez kilka dni chodziłem jak otępiały. W pracy popełniałem błędy, szef wezwał mnie na rozmowę dyscyplinującą.
W końcu zebrałem się na odwagę i zadzwoniłem do Anki.
– Halo? – odebrała po trzecim sygnale.
– To ja… Piotr.
Cisza po drugiej stronie była gęsta jak mgła.
– Czego chcesz?
– Chciałbym… chciałbym ich zobaczyć.
Usłyszałem cichy śmiech pełen goryczy.
– Po siedmiu latach? Myślisz, że możesz tak po prostu wejść do ich życia?
– Nie wiem… Ale muszę spróbować.
Umówiliśmy się na spotkanie w Radomiu, w małej kawiarni przy parku. Siedziałem przy stoliku i patrzyłem przez szybę na bawiące się dzieci. Kiedy zobaczyłem ich trójkę – Karola z roztrzepanymi włosami, Tomka z okularami i Olę z dwoma kitkami – serce mi stanęło.
Anka podeszła pierwsza.
– To jest wasz tata – powiedziała cicho.
Dzieci patrzyły na mnie z ciekawością i nieufnością.
– Cześć… – wydusiłem z siebie.
Ola podeszła pierwsza.
– Dlaczego cię nie było?
Zatkało mnie. Jak odpowiedzieć siedmiolatce na pytanie o własną słabość?
– Bałem się… – wyszeptałem.
Karol spojrzał na mnie spod byka:
– Mama mówiła, że czasem dorośli robią głupie rzeczy.
Tomek milczał i bawił się łyżeczką od lodów.
Rozmowa była sztywna i niezręczna. Dzieci zadawały pytania o rzeczy codzienne: czy mam psa (nie mam), czy lubię lody (tak), czy umiem grać w piłkę (kiedyś umiałem). Anka siedziała obok i patrzyła na mnie z mieszaniną żalu i ulgi.
Po spotkaniu wróciłem do Warszawy rozbity jak nigdy dotąd. Przez kolejne tygodnie próbowałem utrzymać kontakt – dzwoniłem raz w tygodniu, wysyłałem prezenty na urodziny i święta. Dzieci były uprzejme, ale wyczuwalnie zdystansowane.
Któregoś dnia Anka zadzwoniła wieczorem:
– Piotrze… Karol miał dziś przedstawienie w szkole. Pytał, czy przyjedziesz następnym razem.
Poczułem coś na kształt nadziei.
– Przyjadę – obiecałem.
Zacząłem jeździć do Radomia co dwa tygodnie. Zabierałem dzieci do kina, na pizzę, do parku trampolin. Powoli zaczynały się otwierać – Ola opowiadała mi o swoich rysunkach, Tomek pokazywał nowe książki o dinozaurach, Karol pytał o moje dzieciństwo.
Anka patrzyła na nas z dystansu. Czułem jej ból i zmęczenie. Pewnego dnia zapytała:
– Myślisz czasem o tym, co by było gdybyś został?
Zamilkłem.
– Codziennie – odpowiedziałem w końcu.
Próbowałem naprawić relacje z rodzicami. Matka przyjęła mnie chłodno:
– Dzieci ci wybaczą szybciej niż ja – powiedziała sucho.
Ojciec milczał przez całą wizytę.
Minęły dwa lata takich prób i błędów. Dzieci dorastały, coraz bardziej mnie akceptowały, choć nigdy nie powiedziały „tato” bez zawahania. Anka ułożyła sobie życie – poznała kogoś nowego, spokojnego nauczyciela matematyki z Radomia. Było mi przykro, ale wiedziałem, że nie mam prawa oczekiwać czegokolwiek więcej.
Dziś mam czterdzieści lat i wiem jedno: żal za straconym czasem jest jak kamień u szyi – można nauczyć się z nim żyć, ale nigdy nie przestaje ciążyć. Staram się być obecny dla moich dzieci tak bardzo, jak pozwalają mi okoliczności i ich serca.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę można naprawić to, co się rozpadło przez własny strach? Czy dzieci kiedyś mi wybaczą? A może są rzeczy, których nie da się już odzyskać?