Oddałam synowi rodzinny dom. Teraz czuję się jak intruz we własnym życiu – czy naprawdę dobrze zrobiłam?
– Mamo, nie przesadzaj, przecież to tylko kilka zmian – usłyszałam głos Pawła, mojego syna, kiedy po raz kolejny próbowałam zrozumieć, dlaczego wszystko wokół mnie zaczyna wyglądać inaczej.
Stałam w kuchni, tej samej kuchni, w której przez czterdzieści lat gotowałam zupę ogórkową dla męża i dzieci. Teraz ściany były pomalowane na szaro, a na parapecie stały jakieś dziwne kaktusy zamiast moich pelargonii. Paweł i jego żona, Justyna, twierdzili, że tak jest nowocześniej. Ja czułam się jak w obcym domu.
– To nie chodzi o zmiany, Pawełku – odpowiedziałam cicho, niemal szeptem. – Po prostu… czasem mam wrażenie, że już tu nie pasuję.
Paweł spojrzał na mnie z irytacją. – Mamo, przecież sama chciałaś przekazać nam dom. Powiedziałaś, że jesteś już zmęczona i chcesz mieć spokój.
Tak, powiedziałam to. Ale wtedy wydawało mi się, że będę tu dalej żyć jak dawniej, tylko bez ciężaru formalności i odpowiedzialności. Nie przewidziałam jednak, że wszystko się zmieni. Że mój dom stanie się czyimś domem.
Pamiętam dzień, kiedy podjęłam decyzję. Siedziałam przy stole z Pawłem i Justyną. Mój mąż, Andrzej, odszedł dwa lata wcześniej – nagle, zawał serca podczas pracy w ogrodzie. Zostałam sama w dużym domu na wsi pod Radomiem. Paweł przyjeżdżał coraz rzadziej, wnuki miały swoje sprawy w mieście. Czułam się coraz bardziej samotna.
– Mamo, może powinnaś pomyśleć o przekazaniu domu? – zaproponowała Justyna pewnego wieczoru. – My z Pawłem moglibyśmy tu zamieszkać z dziećmi. Ty miałabyś nas blisko.
Zgodziłam się. Chciałam mieć rodzinę przy sobie. Chciałam słyszeć śmiech wnuków na podwórku, czuć zapach ciasta drożdżowego unoszący się po domu. Wyobrażałam sobie wspólne obiady i rozmowy przy kominku.
Pierwsze tygodnie były nawet przyjemne. Paweł i Justyna przeprowadzili się z dziećmi – Zosią i Michałem – do mojego domu. Wszyscy byliśmy razem. Ale szybko okazało się, że „razem” nie znaczy „tak samo”.
– Mamo, nie musisz codziennie gotować obiadu – powiedziała Justyna pewnego dnia. – Dzieci wolą pizzę albo makaron.
Zaczęłam czuć się zbędna. Moje przepisy poszły w odstawkę, moje zasady porządku też. W salonie pojawił się ogromny telewizor i nowoczesne meble z Ikei. Moje stare fotele powędrowały do piwnicy.
Najgorsze było to, że Paweł coraz częściej traktował mnie jak lokatorkę.
– Mamo, możesz nie zostawiać swoich rzeczy na stole? Dzieci mają tu lekcje online.
– Mamo, nie przesuwaj mebli bez pytania.
– Mamo, nie zapraszaj sąsiadki bez uprzedzenia, bo mamy gości.
Czułam się coraz bardziej obca we własnym domu. Wieczorami zamykałam się w swoim pokoju – jedynym miejscu, którego jeszcze nie „odnowiono” – i płakałam w poduszkę.
Pewnego dnia usłyszałam rozmowę Pawła z Justyną:
– Może powinniśmy zaproponować mamie jakiś mały domek na działce? Byłoby jej wygodniej…
– Ale przecież ona tu mieszka od zawsze! – szepnęła Justyna.
– No właśnie… Może czas na zmiany?
Serce mi pękło. Czy naprawdę stałam się ciężarem dla własnego syna?
Zaczęłam coraz częściej wychodzić na długie spacery po polach. Spotykałam sąsiadkę Halinę.
– Co u ciebie, Marysiu? – pytała troskliwie.
– A wiesz… jakoś tak dziwnie. Niby mam rodzinę blisko, a czuję się samotna jak nigdy.
Halina pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Dzieci teraz inaczej patrzą na świat. My byliśmy wychowani do poświęceń… Oni chcą wygody.
Wróciłam do domu i zobaczyłam Zosię siedzącą na schodach ze łzami w oczach.
– Babciu… mama powiedziała, że nie mogę już spać u ciebie w pokoju…
Przytuliłam ją mocno. Poczułam nagle przypływ siły.
Wieczorem zebrałam całą rodzinę w salonie.
– Chciałabym coś powiedzieć – zaczęłam drżącym głosem. – Wiem, że to teraz wasz dom. Ale ja tu żyłam przez całe życie. Każda cegła tego domu to kawałek mojego serca. Proszę tylko o jedno: nie zabierajcie mi wszystkiego naraz.
Paweł spuścił wzrok.
– Przepraszam, mamo… Nie chciałem cię zranić.
Justyna milczała długo, po czym podeszła i objęła mnie ramieniem.
– Może spróbujemy znaleźć jakiś kompromis? – zaproponowała cicho.
Od tamtej rozmowy minęło kilka miesięcy. Nadal nie jest idealnie – czasem czuję się jak cień we własnym domu. Ale nauczyliśmy się rozmawiać o swoich potrzebach. Zosia znów śpi u mnie raz w tygodniu. W kuchni stoją moje pelargonie obok kaktusów Justyny.
Czasem jednak budzę się w nocy i pytam siebie: czy naprawdę dobrze zrobiłam? Czy można być gościem w miejscu, które samemu się tworzyło?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy oddalibyście dom dzieciom?