Oddałam synowi rodzinny dom. Teraz czuję się jak intruz we własnym życiu – czy naprawdę dobrze zrobiłam?
– Mamo, czy możesz nie zostawiać swoich rzeczy w salonie? – głos Magdy, żony mojego syna, rozbrzmiał w kuchni z nutą irytacji. Zamarłam z filiżanką herbaty w dłoni. Przez chwilę miałam ochotę odpowiedzieć coś ostrego, ale ugryzłam się w język. To przecież już nie mój dom. Przynajmniej nie do końca.
Kiedyś ten dom tętnił moim życiem. Każda ściana pamiętała moje śmiechy i łzy, zapach ciasta drożdżowego unosił się w powietrzu, a dzieci biegały po ogrodzie, krzycząc do siebie przez okna. Teraz wszystko się zmieniło. Oddałam dom Adamowi, mojemu jedynemu synowi, bo tak wypadało – tak mówiła tradycja i tak podpowiadało serce. Chciałam, żeby miał swoje miejsce na ziemi, żeby nie musiał martwić się o kredyty i przyszłość swoich dzieci. Ale nikt nie uprzedził mnie, że oddając dom, oddam też część siebie.
Adam był szczęśliwy. Pamiętam jego uśmiech, kiedy podpisywaliśmy akt notarialny. „Mamo, dziękuję. Obiecuję, że będziesz tu zawsze mile widziana.” Wierzyłam mu wtedy bezgranicznie. Magda też wydawała się zadowolona – przynajmniej na początku. Ale życie szybko zweryfikowało nasze wyobrażenia.
Zostałam na piętrze, w dawnym pokoju gościnnym. Niby wszystko było po staremu – te same meble, te same widoki za oknem – ale czułam się jak lokatorka na czas określony. Każdy mój krok był obserwowany, każda decyzja podważana. Nawet kwiaty na parapecie przeszkadzały Magdzie: „One są takie staromodne, mamo.”
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi:
– Adam, twoja mama znowu zostawiła naczynia w zlewie.
– Daj spokój, Magda. To jej dom.
– Już nie. Teraz to nasz dom.
Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok, próbując znaleźć sens w tym wszystkim. Czy naprawdę dobrze zrobiłam? Czy można być gościem w miejscu, które samemu się tworzyło?
Z czasem zaczęłam unikać wspólnych posiłków. Jadłam w swoim pokoju albo wychodziłam na długie spacery po okolicy. Sąsiadka Zosia zauważyła zmianę:
– Coś ty taka smutna ostatnio?
– Ach, Zosiu… – westchnęłam ciężko – Czasem mam wrażenie, że już tu nie pasuję.
Zosia pokiwała głową ze zrozumieniem:
– Wiesz, moja Hanka też oddała dom córce i teraz żałuje. Mówi, że lepiej było poczekać.
Ale ja nie chciałam czekać. Chciałam być dobrą matką. Chciałam dać Adamowi wszystko, co najlepsze.
Któregoś dnia Magda zaproponowała remont kuchni:
– Mamo, myślimy o nowej zabudowie. Te szafki są już niemodne.
– Ale przecież są jeszcze dobre…
– Chcemy mieć coś swojego.
Zgodziłam się bez słowa sprzeciwu. Patrzyłam potem, jak robotnicy wynoszą stare meble – te same, które kupowaliśmy z mężem za pierwsze wspólne oszczędności. Każda wyniesiona szafka bolała mnie bardziej niż poprzednia.
Adam coraz częściej znikał w pracy. Magda zajmowała się dziećmi i domem po swojemu. Ja byłam jak duch – obecna, ale niewidzialna. Nawet wnuki zaczęły mówić do mnie „babciu”, jakby to był tytuł, a nie bliska relacja.
Pewnego popołudnia zebrałam się na odwagę i zapytałam Adama:
– Synku… Czy ja wam przeszkadzam?
Spojrzał na mnie zaskoczony:
– Skąd ten pomysł? Przecież to twój dom!
– Już nie jestem tego taka pewna…
Nie odpowiedział od razu. Widziałam w jego oczach zmieszanie i smutek.
Wieczorem Magda przyszła do mojego pokoju:
– Mamo… Jeśli chcesz, możemy ci pomóc znaleźć mieszkanie bliżej centrum. Byłoby ci wygodniej.
Poczułam lodowaty uścisk w sercu.
– Nie chcę mieszkać sama…
– Ale może byłoby ci lepiej?
Nie spałam tej nocy ani minuty. Przewracałam się na łóżku i myślałam o wszystkich latach spędzonych w tym domu: o pierwszych krokach Adama, o świętach przy jednym stole, o śmiechu i łzach. Czy naprawdę powinnam odejść?
Następnego dnia zadzwoniła do mnie córka mojej przyjaciółki z propozycją pracy w bibliotece miejskiej – na pół etatu. „Może to ci pomoże oderwać myśli?” – zaproponowała ciepło.
Zgodziłam się bez zastanowienia. Potrzebowałam czegoś swojego – choćby kilku godzin dziennie poza domem.
Praca w bibliotece okazała się wybawieniem. Ludzie przychodzili po książki i dobre słowo. Tam nikt nie patrzył na mnie jak na intruza. Tam byłam potrzebna.
Ale wieczorami wracałam do pustego pokoju i czułam ciężar samotności bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę dobrze zrobiłam? Czy można być gościem we własnym życiu? Może powinnam była poczekać… Może powinnam była zawalczyć o siebie?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?