Nieproszony gość: Małżeństwo wystawione na próbę
— Znowu zostawiłaś swoje rzeczy w łazience! — krzyknęłam, czując jak złość ściska mi gardło. Stałam w progu, patrząc na Maję, córkę mojego męża, która od trzech miesięcy mieszkała z nami. Miała siedemnaście lat i spojrzenie pełne buntu, które przypominało mi mnie samą sprzed lat. Ale to nie była ja — to była ona, nieproszony gość w moim życiu, który z dnia na dzień wywrócił wszystko do góry nogami.
— Przecież zaraz posprzątam — odburknęła, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu. Wtedy wszedł Tomek, mój mąż. Jego twarz była zmęczona, oczy podkrążone po kolejnej nieprzespanej nocy. Przez chwilę miałam nadzieję, że stanie po mojej stronie, ale on tylko westchnął i rzucił:
— Dajcie spokój, proszę was. Nie mogę już słuchać tych kłótni.
To był nasz codzienny rytuał. Kłótnie o drobiazgi: o ręcznik rzucony na podłogę, o brudne naczynia, o hałas po północy. Ale pod tym wszystkim kryło się coś więcej — narastająca frustracja, poczucie osamotnienia i żal, którego nie potrafiłam już ukryć.
Kiedy dwa lata temu poznałam Tomka, wydawało mi się, że nic nas nie rozdzieli. Był rozwiedziony, miał córkę z poprzedniego małżeństwa, ale zapewniał mnie, że wszystko jest pod kontrolą. Maja mieszkała z matką w Gdańsku i widywali się tylko w weekendy. Nasze życie było spokojne — praca, kolacje we dwoje, wspólne wyjazdy za miasto. Czułam się kochana i bezpieczna.
Wszystko zmieniło się pewnego listopadowego wieczoru. Tomek odebrał telefon od byłej żony. Maja pokłóciła się z matką i postanowiła zamieszkać z nami — na stałe. Nie miałam odwagi zaprotestować. Widziałam w oczach Tomka ulgę i radość, jakby wreszcie mógł być ojcem na pełen etat. Ale ja czułam tylko lęk.
Nasze dwupokojowe mieszkanie na warszawskim Mokotowie nagle stało się za ciasne. Maja zajęła mój gabinet — miejsce, gdzie pisałam i czytałam książki. Jej ubrania leżały wszędzie: na kanapie, na stole, nawet na parapecie. Z dnia na dzień straciłam swoją przestrzeń i poczucie kontroli nad własnym życiem.
Początkowo próbowałam być wyrozumiała. Gotowałam jej ulubione dania, pytałam o szkołę, proponowałam wspólne wyjścia do kina. Ale ona patrzyła na mnie jak na intruza. Każda rozmowa kończyła się kłótnią albo milczeniem. Czułam się coraz bardziej obca we własnym domu.
Tomek starał się łagodzić sytuację, ale coraz częściej uciekał w pracę. Wracał późno, zmęczony i rozdrażniony. Zaczęliśmy się oddalać. Nasze rozmowy sprowadzały się do spraw organizacyjnych: kto zrobi zakupy, kto odbierze Maję ze szkoły, kto zapłaci rachunki.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich śmiech z kuchni. Siedzieli razem przy stole, jedli pizzę i oglądali stare zdjęcia z dzieciństwa Mai. Poczułam ukłucie zazdrości — nie o Maję, ale o to, że Tomek potrafi być szczęśliwy bez mojego udziału. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam o odejściu.
Ale przecież nie tak miało być. Próbowałam rozmawiać z Tomkiem:
— Czuję się tu obca — powiedziałam cicho pewnej nocy.
— Przesadzasz — odpowiedział bez przekonania. — To tylko kwestia czasu, aż się przyzwyczaisz.
Ale czas mijał, a ja czułam się coraz gorzej. Maja zaczęła przynosić do domu znajomych. Hałasili do późna w nocy, słuchali głośnej muzyki. Kiedy zwracałam jej uwagę, patrzyła na mnie z pogardą:
— Nie jesteś moją matką! — krzyknęła kiedyś przy Tomku.
On milczał. Widziałam w jego oczach bezradność i strach przed kolejną awanturą.
Zaczęłam unikać domu. Zostawałam dłużej w pracy, chodziłam na długie spacery po mieście. Warszawa wydawała mi się wtedy obca i zimna jak nigdy wcześniej.
Któregoś dnia spotkałam na kawie moją przyjaciółkę Anię.
— Musisz postawić granice — powiedziała stanowczo. — To twoje życie też!
Ale jak postawić granice komuś, kto czuje się tu jeszcze bardziej zagubiony niż ja? Maja straciła matkę — nie dosłownie, ale emocjonalnie. Była zagubiona i nieszczęśliwa. Wiedziałam to… ale czy to oznaczało, że muszę poświęcić siebie?
Coraz częściej płakałam nocami do poduszki. Tomek tego nie widział albo nie chciał widzieć. Nasze małżeństwo wisiało na włosku.
Pewnego wieczoru usiadłam z Tomkiem przy kuchennym stole.
— Nie dam już rady — powiedziałam drżącym głosem. — Albo coś zmienimy… albo odejdę.
Patrzył na mnie długo w milczeniu.
— Kocham cię — wyszeptał w końcu — ale nie mogę zostawić Mai samej.
Wiedziałam to od początku. Ale teraz usłyszałam to głośno.
Nie wiem jeszcze, co zrobię. Czy można kochać kogoś tak bardzo i jednocześnie czuć się tak samotnym? Czy rodzina patchworkowa zawsze musi oznaczać kompromisy ponad własne szczęście?
Czasem zastanawiam się: czy to ja jestem egoistką… czy po prostu człowiekiem? Jak długo można walczyć o coś, co każdego dnia oddala się coraz bardziej?