Niepotrzebni tacy dziadkowie – opowieść o niespełnionych oczekiwaniach i rodzinnych rozczarowaniach

– Naprawdę nie rozumiesz, dlaczego to dla mnie takie ważne? – zapytałam, patrząc na Andrzeja z nadzieją, że w końcu stanie po mojej stronie. Siedzieliśmy w kuchni naszego wynajmowanego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Za oknem padał deszcz, a krople bębniły w parapet, jakby chciały podkreślić ciężar tej rozmowy. Andrzej spuścił wzrok, bawiąc się obrączką na palcu. – Rozumiem, ale oni mają swoje powody… – zaczął niepewnie. Przerwałam mu, bo nie mogłam już słuchać tych wymówek.

Od zawsze marzyłam o własnym domu. Nie pałacu, nie willi z basenem – zwykłym domu z ogródkiem, gdzie nasze dzieci mogłyby biegać boso po trawie. Kiedy byłam mała, moi rodzice ledwo wiązali koniec z końcem, ale zawsze powtarzali, że rodzina jest najważniejsza i trzeba sobie pomagać. Dlatego kiedy wyszłam za Andrzeja, byłam pewna, że jego rodzice – państwo Nowiccy – przyjmą mnie jak własną córkę. Byli zamożni: ojciec Andrzeja prowadził dobrze prosperującą firmę budowlaną, a matka była notariuszem. Ich dom pod Warszawą wyglądał jak z katalogu. Wydawało mi się oczywiste, że kiedy poprosimy ich o wsparcie przy zakupie własnego mieszkania, nie odmówią.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Siedzieliśmy przy ich ogromnym stole w jadalni, a ja czułam się jak intruz. – Mamo, tato… chcielibyśmy kupić mieszkanie – zaczął Andrzej. – Zbieramy już od kilku lat, ale ceny są takie wysokie… Może moglibyście nam trochę pomóc? Po tych słowach zapadła cisza. Pani Nowicka spojrzała na mnie chłodno, jakby oceniała każdy mój gest. Pan Nowicki odchrząknął i powiedział: – Myślę, że młodzi powinni sami sobie radzić. My też zaczynaliśmy od zera. To was nauczy odpowiedzialności.

Wyszliśmy stamtąd w milczeniu. Andrzej próbował mnie pocieszyć: – Może jeszcze zmienią zdanie… Ale ja już wiedziałam, że nie mamy na co liczyć. Przez kolejne miesiące próbowałam nie myśleć o tym upokorzeniu. Pracowałam na dwa etaty, oszczędzałam każdy grosz. Kiedy urodziła się nasza córka Zosia, wynajmowane mieszkanie zaczęło nam doskwierać jeszcze bardziej. Sąsiedzi hałasowali nocami, a w łazience pojawiła się pleśń. Marzyłam o tym, żeby Zosia miała swój pokój i własne łóżeczko.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja mama. – Jak tam u was? – zapytała cicho. Nie chciałam jej martwić, więc odpowiedziałam wymijająco: – Dajemy radę… Ale ona wyczuła mój smutek. – Wiesz, gdybym tylko mogła, oddałabym wam wszystko…

Zazdrościłam Andrzejowi rodziców – ich pieniędzy i możliwości. Ale coraz częściej czułam do nich żal i rozgoryczenie. Zastanawiałam się, czy dla nich naprawdę liczą się tylko pieniądze? Czy nie widzą, jak bardzo potrzebujemy ich wsparcia? Zosia rosła szybko. Gdy miała trzy lata, zaczęła pytać: – Mamo, dlaczego nie mamy ogródka jak babcia i dziadek? Dlaczego nie mogę mieć pieska?

Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Czułam się winna i bezradna. Andrzej coraz częściej zamykał się w sobie. Nasze rozmowy kręciły się wokół pieniędzy i braku perspektyw. Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi: rachunki za prąd, zakupy spożywcze, nawet o to, kto ma wyrzucić śmieci.

Któregoś dnia Andrzej wrócił z pracy później niż zwykle. Był blady i spięty. – Musimy porozmawiać – powiedział poważnie. Usiadł naprzeciwko mnie i przez chwilę milczał. – Mama zaproponowała, żebyśmy się przeprowadzili do nich na jakiś czas… Podobno mają wolny pokój na poddaszu.

Poczułam narastającą złość i upokorzenie. – Czyli jednak możemy liczyć tylko na ochłapy? Nie chcą nam pomóc stanąć na własnych nogach, ale chętnie będą nas mieć pod swoim dachem jak darmowych lokatorów? Andrzej spuścił głowę. – Przynajmniej Zosia miałaby ogródek…

Nie zgodziłam się. Wolałam żyć skromnie niż być zależna od ludzi, którzy traktują nas jak ciężar. Z czasem relacje z teściami stały się jeszcze bardziej napięte. Przestali nas zapraszać na święta, a kiedy dzwonili, rozmowy były krótkie i chłodne.

Zosia dorastała bez bliskiego kontaktu z dziadkami ze strony ojca. Często pytała: – Dlaczego babcia i dziadek nie przyjeżdżają do nas? Dlaczego nie chcą mnie odwiedzać? Nie umiałam jej tego wyjaśnić bez łez w oczach.

Czasem zastanawiam się, czy gdybyśmy dostali od nich choćby niewielką pomoc na początku naszej drogi, wszystko potoczyłoby się inaczej. Może mielibyśmy dom z ogródkiem i szczęśliwszą rodzinę? Może Andrzej nie zamknąłby się w sobie? Może Zosia miałaby prawdziwych dziadków?

Dziś patrzę na nią i widzę w jej oczach smutek i tęsknotę za czymś, czego sama nigdy nie zaznałam – za poczuciem bezpieczeństwa i wsparcia ze strony najbliższych.

Czy naprawdę pieniądze są ważniejsze od bliskości i zrozumienia? Czy rodzina powinna pomagać sobie bezwarunkowo? A może to ja za dużo oczekiwałam od ludzi, którzy nigdy nie chcieli być częścią naszego życia?