Między młotem a kowadłem: Historia matki, która straciła syna przez nienawiść synowej

– Naprawdę nie rozumiesz, że niszczysz nasze życie? – usłyszałam w słuchawce głos Agaty, mojej synowej. Było już po dwudziestej drugiej, siedziałam w kuchni z kubkiem herbaty, próbując zebrać myśli po ciężkim dniu. Jej słowa uderzyły mnie jak policzek. – Piotr nie chce ci tego powiedzieć wprost, ale ja już nie mogę tego znieść! – krzyczała dalej.

Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam wydusić z siebie słowa. Przecież nigdy nie chciałam im przeszkadzać. Zawsze starałam się być pomocna, nie narzucać się, nie wtrącać w ich sprawy. Ale Agata widziała we mnie wroga. Od początku naszego poznania patrzyła na mnie z chłodem i podejrzliwością. Nawet na własnym ślubie unikała mojego wzroku, a kiedy składałam im życzenia, jej usta drgnęły w czymś na kształt grymasu.

– Agato, proszę cię… – zaczęłam cicho, ale ona mi przerwała:

– Nie udawaj niewiniątka! Wiem, co robisz! Ciągle dzwonisz do Piotra, wypytujesz go o wszystko, sugerujesz mu, że powinien wracać do domu na obiadki do mamusi! Myślisz, że tego nie widzę? – Jej głos był pełen jadu.

Poczułam się jak dziecko przyłapane na czymś złym. Ale czy naprawdę robiłam coś złego? Piotr to mój jedyny syn. Po śmierci męża to on był moim całym światem. Kiedy się ożenił, wiedziałam, że muszę się wycofać, dać mu przestrzeń. Ale czy to źle, że czasem zadzwoniłam i zapytałam, jak się czuje? Czy to źle, że zaprosiłam ich na niedzielny obiad?

Odkąd Agata pojawiła się w jego życiu, wszystko się zmieniło. Piotr coraz rzadziej do mnie dzwonił. Na spotkania przychodził sam albo w ogóle nie przychodził. Kiedy pytałam go o powód, wzruszał ramionami i mówił: „Mamo, mamy dużo pracy”. Ale ja widziałam smutek w jego oczach i czułam dystans.

Najgorsze było to, że Agata nawet nie próbowała ukrywać swojej niechęci. Przy każdej okazji dawała mi do zrozumienia, że jestem zbędna. Kiedy przyszli do mnie na Wigilię, przez całą kolację milczała i patrzyła w telefon. Gdy zaproponowałam jej kawę, odpowiedziała chłodno: „Nie piję kawy wieczorem”. Piotr próbował ratować sytuację żartami, ale atmosfera była napięta jak struna.

Po tej rozmowie telefonicznej długo nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się myśli: Może rzeczywiście przesadzam? Może powinnam całkiem się wycofać? Ale jak mam żyć bez kontaktu z własnym synem?

Następnego dnia zadzwoniłam do Piotra. Odebrał po kilku sygnałach.

– Cześć, mamo – powiedział cicho.

– Piotrze… – zaczęłam niepewnie – czy możemy się spotkać? Porozmawiać?

– Mamo, teraz naprawdę nie mam czasu… Agata jest chora… Może innym razem?

Znowu poczułam ten mur. Mur między mną a moim dzieckiem. Mur zbudowany z niedopowiedzeń i oskarżeń.

Przez kolejne tygodnie unikałam kontaktu z nimi. Skupiłam się na pracy w bibliotece i spotkaniach z sąsiadkami. Ale każda niedziela była dla mnie torturą. Widziałam przez okno młode rodziny spacerujące po parku i czułam ukłucie zazdrości. Dlaczego ja nie mogę mieć normalnych relacji z synem?

Pewnego dnia spotkałam przypadkiem Agatę w sklepie spożywczym. Stała przy kasie z naręczem zakupów. Uśmiechnęłam się nieśmiało.

– Dzień dobry, Agato – powiedziałam.

Spojrzała na mnie chłodno.

– Dzień dobry – odpowiedziała bez cienia emocji.

– Jak się czujesz? Piotr mówił, że byłaś chora…

– Już lepiej – rzuciła krótko i odwróciła wzrok.

Chciałam powiedzieć coś jeszcze, zapytać o coś zwyczajnego, ale poczułam się jak intruz. Wyszłam ze sklepu ze łzami w oczach.

Wieczorem zadzwonił Piotr.

– Mamo… Agata mówiła, że cię dziś widziała…

– Tak… – odpowiedziałam cicho.

– Mamo… proszę cię… Daj nam trochę spokoju… Agata jest ostatnio bardzo zestresowana…

Zamilkłam. Co miałam powiedzieć? Że ja też jestem zestresowana? Że boli mnie serce za każdym razem, gdy czuję się odrzucona?

Od tamtej pory nasze kontakty ograniczyły się do krótkich rozmów telefonicznych raz na kilka tygodni. Zbliżały się moje urodziny. Zawsze spędzaliśmy je razem – Piotr przynosił kwiaty i tort, śmialiśmy się przy stole. Tym razem przyszła tylko kartka z życzeniami podpisana „Piotr i Agata”.

Siedziałam sama przy stole i patrzyłam na pusty fotel naprzeciwko siebie. Przypomniały mi się czasy, gdy Piotr był małym chłopcem i tulił się do mnie po koszmarach nocnych. Teraz był dorosłym mężczyzną i miał własne życie – życie, do którego nie było już dla mnie miejsca.

Czasem zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Czy byłam zbyt opiekuńcza? Czy powinnam była wcześniej odpuścić? A może to po prostu los tak chciał?

Wiem jedno: kocham mojego syna ponad wszystko i nigdy nie przestanę na niego czekać. Ale czy on jeszcze kiedyś wróci? Czy można odbudować mosty spalone przez cudzą nienawiść?

Może ktoś z was zna odpowiedź na to pytanie…