Między dwoma domami: Moje życie jako macocha w Polsce

– Nie rozumiesz mnie, mamo! – Zosia trzaska drzwiami swojego pokoju, a ja czuję, jak serce ściska mi się w piersi. To już trzeci raz w tym tygodniu. Piotr patrzy na mnie bezradnie, jakby oczekiwał, że znajdę magiczne rozwiązanie. Ale ja nie jestem jej matką. Jestem tylko tą drugą kobietą, która pojawiła się w jej życiu, kiedy wszystko już dawno się rozpadło.

Czasem zastanawiam się, czy to wszystko miało sens. Czy powinnam była wejść w życie Piotra, wiedząc, że niesie ze sobą bagaż – nie tylko emocjonalny, ale i bardzo realny: dziesięcioletnią córkę, która nigdy nie pogodziła się z rozwodem rodziców. Kiedy poznałam Piotra, był czuły, opiekuńczy i wydawało się, że razem możemy wszystko. Ale już na pierwszej randce powiedział mi: „Mam córkę. Zosia jest dla mnie najważniejsza.” Wtedy myślałam, że to piękne. Dziś wiem, że to była przestroga.

Zosia przychodzi do nas co drugi weekend. Za każdym razem czuję napięcie w powietrzu. Kiedyś próbowałam ją przekupić – piekłam jej ulubione ciasto marchewkowe, kupowałam książki o koniach. Przez chwilę wydawało się, że łapiemy kontakt. Ale potem przychodziła niedziela wieczór i Zosia wracała do swojej mamy – do Magdy. Magda… zawsze perfekcyjna, zawsze uśmiechnięta na zdjęciach z Instagrama. Wiem, że mnie nie lubi. Nigdy nie powiedziała tego wprost, ale widzę to w jej oczach podczas przekazywania Zosi pod blokiem.

– Znowu nie odrobiła lekcji? – pyta Magda chłodno.
– Próbowałam jej pomóc… – zaczynam tłumaczyć.
– Nie prosiłam cię o pomoc – ucina i odwraca się na pięcie.

Piotr wtedy milczy. Zawsze milczy. To ja muszę być tą silną, tą dorosłą. Ale czasem mam ochotę wykrzyczeć wszystkim: „To nie jest takie proste!”

Kiedy urodził się nasz synek, Staś, myślałam naiwnie, że wszystko się zmieni. Że Zosia poczuje się częścią naszej rodziny. Ale ona tylko zamknęła się jeszcze bardziej. Przestała rozmawiać z Piotrem, a mnie traktowała jak powietrze. Staś płakał nocami, Piotr pracował do późna, a ja czułam się coraz bardziej samotna w tym naszym patchworkowym domu.

Pewnego dnia usłyszałam rozmowę Zosi przez telefon:
– Nie chcę tam jechać! Ona mnie nie lubi! Tata też już mnie nie kocha…

Poczułam łzy pod powiekami. Czy naprawdę jestem taka zła? Przecież staram się jak mogę…

Wieczorem Piotr próbował ze mną rozmawiać:
– Może powinniśmy pójść na terapię rodziną?
– Myślisz, że to coś zmieni? – zapytałam gorzko.
– Musimy spróbować…

Zgodziłam się. Spotkania u pani psycholog były trudne. Zosia milczała albo odpowiadała półsłówkami. Ja płakałam po każdym spotkaniu. Piotr był spięty i zamknięty w sobie. Pani psycholog mówiła: „To proces. Musicie być cierpliwi.” Ale ile można być cierpliwym?

W pracy też nie było łatwo. Koleżanki pytały:
– I jak tam twoja pasierbica?
– Dobrze… – kłamałam.

W rzeczywistości czułam się jak intruz we własnym domu. Nawet moja mama nie rozumiała:
– Po co ci to było? Mogłaś znaleźć kogoś bez dzieci…

Ale ja kochałam Piotra. I kochałam Stasia. I nawet Zosię próbowałam pokochać – choć ona tego nie chciała.

Najgorsze były święta. Dzieliliśmy Wigilię na pół: najpierw u nas z Piotrem i Stasiem, potem Piotr odwoził Zosię do Magdy. Każde rozstanie bolało coraz bardziej.

Pewnego dnia Staś zachorował na zapalenie płuc. Siedziałam z nim w szpitalu przez trzy noce bez snu. Piotr musiał zostać z Zosią – akurat wtedy wypadał jej weekend u nas. Zadzwonił do mnie o drugiej w nocy:
– Zosia płacze i mówi, że chce do mamy…
– Nie mogę teraz wrócić! Staś ma gorączkę!
– Co mam robić?

Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą złość na Zosię. Czy ona naprawdę nie widzi, ile dla niej robimy? Czy zawsze będzie dla mnie obca?

Po wyjściu ze szpitala byłam wrakiem człowieka. Piotr próbował mnie przytulić:
– Przepraszam…
– Za co? Za to, że twoja córka mnie nienawidzi?

Milczał długo.

Kilka tygodni później wydarzyło się coś niespodziewanego. Zosia przyszła do kuchni i bez słowa zaczęła obierać ziemniaki na obiad.
– Pomóc ci? – zapytała cicho.
Zamarłam.
– Jeśli chcesz…

Nie rozmawiałyśmy wtedy o niczym ważnym. Ale pierwszy raz poczułam, że może jest nadzieja.

Czasem myślę o tym wszystkim przed snem. O tym, jak bardzo życie potrafi być skomplikowane i jak łatwo ocenić kogoś z boku. Każdy widzi tylko fragment naszej historii: zdjęcia na Facebooku, uśmiechy przy stole… Nikt nie widzi łez w poduszkę ani tych wszystkich cichych wieczorów pełnych napięcia.

Czy warto było? Czy można pokochać cudze dziecko tak samo jak własne? A może najważniejsze jest po prostu próbować – każdego dnia od nowa?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?