Między ciszą a modlitwą: Moja droga przez samotność

– Mamo, nie rozumiesz, że mam swoje życie? – głos Agnieszki drżał z irytacji, a ja czułam, jakby ktoś ściskał mi serce. Stałam w kuchni, trzymając w rękach talerz z jeszcze ciepłym sernikiem, który upiekłam specjalnie dla niej. – Przecież nie proszę o wiele… – szepnęłam, ale córka już była przy drzwiach. – Muszę lecieć. Pa.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Zostałam sama z ciszą, która w moim domu była głośniejsza niż kiedykolwiek. Sernik powoli stygł na blacie, a ja czułam się jak niepotrzebny mebel. Mój syn, Tomek, od lat mieszkał w Poznaniu i rzadko dzwonił. Agnieszka była bliżej, ale jej życie kręciło się wokół pracy i dzieci. Ja? Ja byłam tylko przystankiem na trasie jej codziennych obowiązków.

Nie zawsze tak było. Pamiętam czasy, gdy dom tętnił życiem – śmiech dzieci, zapach świeżo upieczonego chleba, rozmowy do późna przy kuchennym stole. Zbigniew, mój mąż, odszedł pięć lat temu. Od tamtej pory wszystko zaczęło się sypać. Najpierw przyszła cisza, potem samotność, aż w końcu poczułam się jak cień samej siebie.

Wieczorami siadałam w fotelu przy oknie i patrzyłam na światła ulicznych latarni. Czasem łzy same napływały do oczu. „Dlaczego mnie to spotkało?” – pytałam Boga w myślach. Przecież byłam dobrą matką. Poświęciłam wszystko dla rodziny.

Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka, pani Halina. – Jadwigo, chodź ze mną do kościoła na różaniec. Może dobrze ci zrobi? – zaproponowała. Nie miałam ochoty wychodzić z domu, ale coś mnie tknęło. Może to był znak?

W kościele panował półmrok i cisza przerywana szeptami modlitw. Usiadłam w ławce i poczułam dziwny spokój. Słowa „Zdrowaś Maryjo” płynęły przez moje myśli jak ciepły strumień. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie jestem sama.

Zaczęłam chodzić na różaniec regularnie. Z czasem poznałam inne kobiety – każda z nich niosła swój krzyż. Pani Zosia opiekowała się chorym mężem, Basia straciła syna w wypadku samochodowym. Słuchałyśmy się nawzajem i modliłyśmy za siebie. Wspólnota dawała mi siłę.

Jednak w domu samotność wracała ze zdwojoną siłą. Pewnego wieczoru zadzwoniłam do Tomka.
– Synku…
– Mamo, co się stało? – jego głos był zmęczony.
– Chciałam tylko porozmawiać…
– Jestem zajęty, oddzwonię później.

Nie oddzwonił.

Zaczęłam pisać listy do dzieci. Nie wysyłałam ich – zostawiałam w szufladzie. Pisałam o tym, jak bardzo za nimi tęsknię, jak boli mnie ich obojętność. Pisałam o wspomnieniach z dzieciństwa: o tym, jak Tomek bał się burzy i tulił się do mnie pod kocem; o tym, jak Agnieszka płakała po rozbitym kolanie i razem piekłyśmy ciasto na poprawę humoru.

Czasami miałam ochotę krzyczeć: „Dlaczego mnie zostawiliście?!”. Ale zamiast tego modliłam się o ich szczęście i zdrowie. Wierzyłam, że Bóg wie lepiej ode mnie, co jest dla nich dobre.

Któregoś dnia Agnieszka przyszła niespodziewanie.
– Mamo…
Spojrzałam na nią zaskoczona.
– Przepraszam, że tak rzadko bywam… U nas ciągle coś się dzieje…
– Wiem – odpowiedziałam cicho.
Usiadła naprzeciwko mnie i przez chwilę milczałyśmy.
– Dzieci pytają o ciebie – powiedziała nagle. – Może przyjedziesz do nas na niedzielny obiad?
Poczułam łzy pod powiekami.
– Chętnie – wyszeptałam.

To był pierwszy promyk nadziei od miesięcy.

Niedzielny obiad był pełen śmiechu i rozmów. Wnuki tuliły się do mnie, a Agnieszka patrzyła na mnie z nowym zrozumieniem. Po powrocie do domu długo siedziałam w ciszy i dziękowałam Bogu za ten dzień.

Ale życie nie jest bajką. Tydzień później znów zostałam sama. Telefony milczały, listonosz przynosił tylko rachunki. Samotność wracała falami.

Pewnego wieczoru usłyszałam pukanie do drzwi. To była Basia z kościoła.
– Jadwigo, idziemy dziś razem na adorację? – zapytała z uśmiechem.
– Dobrze – odpowiedziałam bez namysłu.
W drodze do kościoła rozmawiałyśmy o wszystkim: o dzieciach, o strachu przed starością, o tym, jak trudno pogodzić się z przemijaniem.
– Wiesz – powiedziała Basia – czasem wydaje mi się, że Bóg daje nam samotność po to, żebyśmy mogli odnaleźć siebie na nowo.
Te słowa zapadły mi głęboko w serce.

Zaczęłam inaczej patrzeć na swoje życie. Każdego ranka dziękowałam za to, co mam: zdrowie, dach nad głową, wspomnienia. Modliłam się za dzieci i wnuki, ale też za siebie – o siłę i pokój serca.

Któregoś dnia zadzwonił Tomek.
– Mamo… Przepraszam, że tak długo nie dzwoniłem…
– Nic się nie stało – odpowiedziałam łagodnie.
– Chciałem ci powiedzieć… Urodził nam się syn. Michałek.
Łzy popłynęły mi po policzkach.
– Gratuluję…
– Przyjedziesz nas odwiedzić?
– Oczywiście!

Pojechałam do Poznania z sercem pełnym radości i lęku zarazem. Michałek był maleńki i bezbronny – patrząc na niego, przypomniałam sobie własne dzieciństwo Tomka. Syn patrzył na mnie inaczej niż zwykle – jakby widział we mnie nie tylko matkę, ale też człowieka z własnymi uczuciami i potrzebami.

Po powrocie do domu długo rozmyślałam nad swoim życiem. Samotność nie znikła całkiem – wracała wieczorami jak stary znajomy. Ale już nie była taka straszna. Wiedziałam, że mam dokąd wracać myślami i sercem.

Czasem pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy mogłam być lepszą matką? Ale potem przypominam sobie słowa Basi: „Bóg daje nam tyle, ile jesteśmy w stanie unieść”.

Dziś wiem jedno: nawet jeśli świat odwraca się plecami, zawsze można znaleźć siłę w modlitwie i wierze. To one pozwoliły mi przetrwać najtrudniejsze chwile i odnaleźć sens nawet w samotności.

Czy wy też czasem czujecie się samotni? Jak radzicie sobie z ciszą pośród czterech ścian? Może warto wtedy spojrzeć w głąb siebie i poszukać światła tam, gdzie najmniej się go spodziewamy?