Mąż odszedł, ale teściowa została… Historia o stracie, samotności i nieoczekiwanej walce o siebie
– I co teraz zamierzasz zrobić, Marto? – głos pani Haliny, mojej teściowej, rozbrzmiał w kuchni jak dzwon alarmowy. Stała przy oknie, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, patrząc na mnie z mieszaniną litości i pretensji. W jej oczach widziałam cień triumfu, jakby czekała na ten moment od dawna.
Nie odpowiedziałam od razu. Moje ręce drżały, kiedy nalewałam sobie zimnej kawy do kubka. Krzysztof odszedł dwa dni temu. Zabrał wszystkie nasze oszczędności – pieniądze, które odkładaliśmy przez lata na własne mieszkanie. Zostawił mi tylko krótką wiadomość na stole: „Przepraszam. Nie potrafię już tak żyć.” I tyle. Żadnego wyjaśnienia, żadnej rozmowy. Po prostu zniknął, jakbyśmy – ja i nasza półroczna córeczka Zosia – nigdy nie istniały.
Teściowa została. „Nie mogę cię teraz zostawić samej” – powiedziała pierwszego dnia, a ja byłam zbyt oszołomiona, by protestować. Ale już wtedy czułam, że jej obecność będzie dla mnie ciężarem.
– Może powinnaś zadzwonić do swojej matki? – ciągnęła Halina. – Albo do tej twojej kuzynki z Gdańska. Przecież sama sobie nie poradzisz.
Zacisnęłam zęby. Nie chciałam płakać przy niej, nie chciałam pokazać słabości. Ale w środku czułam się jak rozbita porcelana. Każdy ruch Zosi przypominał mi o tym, co straciłam – rodzinę, bezpieczeństwo, przyszłość.
Wieczorem usiadłam na łóżku w naszej małej sypialni i patrzyłam na śpiącą córkę. Jej drobne rączki zaciskały się na pluszowym króliczku. „Muszę być silna” – powtarzałam sobie w myślach. „Dla niej.”
Następnego dnia zaczęły się prawdziwe problemy. Halina przejęła kuchnię i salon, rozstawiała swoje rzeczy po całym mieszkaniu, komentowała każdy mój ruch.
– Nie powinnaś tyle czasu siedzieć przy komputerze – rzuciła pewnego ranka, kiedy próbowałam szukać pracy przez internet. – Dziecko potrzebuje matki, a nie ekranu.
– Szukam pracy – odpowiedziałam cicho.
– Pracy? A kto cię zatrudni z takim małym dzieckiem? – prychnęła.
Czułam się coraz bardziej osaczona. Każdego dnia Halina przypominała mi o moich porażkach: że nie mam stałej pracy, że nie mam własnego mieszkania, że nie potrafiłam zatrzymać przy sobie męża.
Pewnego wieczoru usłyszałam jej rozmowę telefoniczną z Krzysztofem. Stała w łazience, ale drzwi były uchylone.
– Nie wiem, co ona zamierza… Tak, jest załamana… Ale ja tu nie mogę wiecznie siedzieć…
Serce mi zamarło. Czyli wiedziała, gdzie jest Krzysztof? Czy utrzymywali kontakt przez cały czas?
Następnego dnia zebrałam się na odwagę.
– Pani Halino, czy wie pani, gdzie jest Krzysztof? – zapytałam bez ogródek.
Spojrzała na mnie chłodno.
– To nie twoja sprawa. On potrzebuje czasu dla siebie.
– Zabrał wszystkie pieniądze! Zostawił mnie bez środków do życia! – głos mi się załamał.
– Może gdybyś była lepszą żoną…
Nie wytrzymałam. Wybiegłam z mieszkania i długo chodziłam po okolicy z wózkiem. Płakałam z bezsilności i wściekłości. Jak mogłam być tak ślepa? Jak mogłam pozwolić mu na wszystko?
Przez kolejne tygodnie żyliśmy jak współlokatorzy skazani na siebie przez los. Halina coraz częściej krytykowała mnie przy znajomych przez telefon:
– Marta? Ona sobie nie radzi… Dziecko ciągle płacze… Ja muszę wszystko robić sama…
Czułam się coraz gorzej. Zaczęły się kłopoty ze snem, ataki paniki. Bałam się przyszłości. Bałam się tego, że nigdy nie odzyskam kontroli nad swoim życiem.
Pewnego dnia dostałam list polecony z banku: informacja o zadłużeniu na wspólnym koncie. Krzysztof nie tylko zabrał oszczędności – zostawił mnie jeszcze z długami.
Zadzwoniłam do niego dziesiątki razy. Bez odpowiedzi. Pisałam SMS-y: „Potrzebuję pieniędzy dla Zosi”, „Nie zostawiaj nas tak”. Cisza.
Halina zaczęła sugerować, żebym oddała Zosię pod opiekę jej rodziny na jakiś czas.
– Ty musisz się ogarnąć – powiedziała pewnego wieczoru. – Może powinnaś wyjechać do pracy za granicę? Ja zajmę się małą.
Poczułam lodowaty strach. Nie oddam jej mojej córki! Nawet jeśli miałabym spać pod mostem!
Wtedy postanowiłam działać. Znalazłam w internecie grupę wsparcia dla samotnych matek w Warszawie. Napisałam do nich wiadomość: „Potrzebuję pomocy”. Odpisały mi dwie kobiety – Kasia i Ania. Spotkałyśmy się w kawiarni niedaleko mojego mieszkania.
Rozmawiałyśmy przez dwie godziny. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam się wysłuchana i zrozumiana. Dziewczyny podpowiedziały mi, jak ubiegać się o alimenty, gdzie szukać darmowej pomocy prawnej i psychologicznej.
Wróciłam do domu z nową energią. Następnego dnia zadzwoniłam do prawnika i umówiłam się na spotkanie w sprawie rozwodu i alimentów.
Halina była wściekła.
– Chcesz ciągać mojego syna po sądach?!
– On zostawił mnie bez środków do życia! Muszę zadbać o siebie i o Zosię!
Po raz pierwszy spojrzała na mnie inaczej – jakby zobaczyła we mnie kogoś innego niż bezradną dziewczynę.
Zaczęłam szukać pracy na pół etatu – znalazłam ogłoszenie o pracy w księgarni niedaleko domu. Szefowa zgodziła się przyjąć mnie mimo dziecka; pozwoliła nawet czasem przychodzić z Zosią.
Z czasem nauczyłam się ignorować kąśliwe uwagi Haliny. Skupiłam się na sobie i córce. Powoli zaczęłyśmy układać sobie życie na nowo.
Po kilku miesiącach Halina wyprowadziła się do swojej siostry pod Warszawą. Odetchnęłam z ulgą.
Dziś wiem jedno: przetrwałam najgorsze dzięki wsparciu innych kobiet i własnej determinacji. Czasem zastanawiam się: dlaczego tak długo pozwalałam innym decydować o moim życiu? Czy naprawdę musimy upaść na samo dno, żeby zacząć walczyć o siebie?