Kiedy własne dzieci stają się obce: opowieść matki, która została sama
– Mamo, nie przesadzaj, przecież masz jeszcze znajomych – powiedziała Marta przez telefon, kiedy po raz kolejny zaproponowałam jej wspólny obiad w niedzielę. Jej głos był chłodny, jakby rozmawiała z urzędnikiem, a nie z matką. Siedziałam wtedy przy kuchennym stole, patrząc na trzy puste talerze, które ustawiłam odruchowo – dla niej, dla Pawła i dla Kasi. Tak jak kiedyś, gdy byli mali i każdy posiłek był świętem. Teraz cisza w mieszkaniu dzwoniła mi w uszach bardziej niż kiedykolwiek.
W młodości byłam pełna energii i nadziei. Oddawałam całą siebie dzieciom. Gotowałam, prałam, pomagałam w lekcjach, chodziłam na zebrania, rezygnowałam z własnych marzeń. Znajomi ostrzegali: „Nie zatracaj się w nich całkowicie, zostaw coś dla siebie”. Ale nie słuchałam. Wierzyłam, że jeśli dam im wszystko, będą szczęśliwi i zawsze będziemy blisko. Mój mąż, Andrzej, zmarł nagle na zawał, gdy najstarsza Marta miała 17 lat. Zostałam sama z trójką nastolatków i poczuciem obowiązku większym niż kiedykolwiek.
Pamiętam, jak Marta płakała wtedy nocami, a ja tuliłam ją do snu. Paweł zamknął się w sobie, przestał rozmawiać nawet ze mną. Kasia była jeszcze dzieckiem – miała 9 lat i nie rozumiała, dlaczego tata już nie wróci. Przez lata starałam się być dla nich wszystkim: matką, ojcem, przyjaciółką. Nie miałam czasu na własne życie. Moje potrzeby były zawsze na końcu listy.
Kiedy dorastali, zaczęli się ode mnie oddalać. Marta wyjechała na studia do Warszawy i wracała coraz rzadziej. Paweł znalazł pracę w Niemczech – miałam nadzieję, że wróci po kilku latach, ale został tam na stałe. Kasia wyszła za mąż za chłopaka z Gdańska i zamieszkała nad morzem. Zostawiły mi tylko zdjęcia na ścianie i krótkie telefony raz na jakiś czas.
Próbowałam ich zatrzymać – zapraszałam na święta, dzwoniłam z pytaniami o zdrowie i codzienne sprawy. Czułam jednak coraz większy dystans. Kiedy pytałam Martę o wnuki, odpowiadała krótko: „Nie mam czasu rozmawiać”. Paweł przysyłał pieniądze na święta i urodziny – jakby chciał spłacić dług sumieniem. Kasia była najmilsza, ale zawsze spieszyła się do pracy lub do dzieci.
Najgorsze przyszło w zeszłym roku. Zachorowałam na zapalenie płuc i przez dwa tygodnie leżałam w łóżku z gorączką. Zadzwoniłam do Marty – nie odebrała. Napisałam Pawłowi wiadomość: „Jestem chora”. Odpisał po trzech dniach: „Trzymaj się, mamo”. Kasia zadzwoniła raz: „Mamo, nie mogę przyjechać, dzieci mają grypę”. Przez dwa tygodnie nikt nie przyszedł nawet zapytać, czy mam co jeść.
Po wyzdrowieniu długo płakałam. Czułam się zdradzona przez własne dzieci. Przecież oddałam im wszystko! Czy naprawdę tak trudno było znaleźć chwilę dla starej matki? Może rzeczywiście powinnam była słuchać znajomych i zostawić coś dla siebie? Może powinnam była nauczyć ich, że matka też ma swoje potrzeby?
Pewnego dnia odwiedziła mnie sąsiadka, pani Zofia. Przyniosła ciasto i usiadła ze mną przy stole.
– Pani Haniu – powiedziała cicho – dzieci dzisiaj są inne. Mają swoje życie. Ale pani też musi mieć swoje.
Patrzyłam na nią ze łzami w oczach.
– Ale ja nie umiem już żyć dla siebie – wyszeptałam.
– To się pani nauczy – odpowiedziała stanowczo.
Od tamtej pory próbuję znaleźć sens w codzienności. Chodzę na spacery do parku, zapisuję się na zajęcia w domu kultury. Poznałam kilka kobiet w moim wieku – rozmawiamy o dzieciach, wnukach i samotności. Okazuje się, że nie jestem jedyna.
Ostatnio zadzwoniła Marta.
– Mamo, przepraszam, że tak rzadko dzwonię… Mam dużo pracy…
– Rozumiem – odpowiedziałam spokojnie.
– Może przyjadę za dwa tygodnie?
– Będę czekać – powiedziałam i poczułam ukłucie nadziei.
Ale wiem już, że nie mogę żyć tylko dla nich. Muszę nauczyć się być szczęśliwa sama ze sobą. Czasem patrzę na stare zdjęcia i pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy można kochać za bardzo? Czy da się odzyskać bliskość z własnymi dziećmi?
Może to pytania bez odpowiedzi… Ale czy każda matka musi zostać sama? Czy naprawdę nie zasługujemy na szklankę wody od tych, którym daliśmy całe życie?