Kiedy szczęście pęka jak szkło: Historia matki, którą opuścili wszyscy
— Znowu płacze? — głos mojej matki przeszył ciszę mieszkania jak nóż. — Może gdybyś skończyła studia, a nie rodziła dzieci, miałabyś teraz normalne życie i pieniądze na lekarzy.
Stałam w kuchni, trzymając Wojtka na rękach. Miał cztery miesiące i od tygodnia gorączkował. Lekarze rozkładali ręce, a ja czułam, jak grunt usuwa mi się spod nóg. Jeszcze niedawno byłam szczęśliwą żoną, córką, siostrą. Miałam przyjaciół, którzy przynosili mi domowe ciasta i śmiali się z moich nieporadnych prób przewijania noworodka. Wydawało mi się, że moje szczęście jest otoczone kamiennym murem i nic się przez niego nie przebije.
Wojtek urodził się zdrowy i silny. Po kilku dniach wypisano nas ze szpitala. Mąż, Tomek, był dumny jak paw. Moja mama płakała ze wzruszenia, a brat przyniósł ogromnego misia. Przez pierwsze tygodnie czułam się jak w bajce. Każdy dzień był świętem. Ale potem coś się zmieniło.
Najpierw pojawiły się drobne uwagi. Mama zaczęła mówić, że powinnam wrócić do pracy, bo „dziecko nie może być całym twoim światem”. Tomek coraz częściej zostawał dłużej w pracy. Przyjaciółki przestały dzwonić tak często — miały swoje sprawy, swoje kariery, swoje beztroskie życie bez pieluch i nieprzespanych nocy.
A potem Wojtek zachorował.
Najpierw była tylko gorączka. Potem doszły drgawki. Zawiozłam go na SOR w środku nocy, sama, bo Tomek miał ważne spotkanie rano i „nie mógł” jechać ze mną. Lekarze patrzyli na mnie z politowaniem: młoda matka, pewnie przewrażliwiona. Ale ja wiedziałam, że coś jest nie tak.
Diagnoza przyszła po tygodniu: rzadka choroba autoimmunologiczna. Leczenie kosztowne, długie i bez gwarancji sukcesu. Siedziałam w szpitalnej sali z Wojtkiem na rękach i czułam się jak w koszmarze.
— Musisz być silna — powiedziała mama przez telefon. — Ale sama widzisz, do czego prowadzi brak wykształcenia. Gdybyś poszła na studia, miałabyś teraz pieniądze na prywatnych lekarzy.
Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Zawsze byłam dla niej „tą rozsądną”, „tą odpowiedzialną”. A teraz zostałam sama z chorym dzieckiem i poczuciem winy, które rosło z każdym dniem.
Tomek coraz rzadziej pojawiał się w domu. Zaczął nocować u kolegi z pracy pod pretekstem nadgodzin. Brat przestał odbierać telefony — „nie chcę słuchać twojego narzekania” napisał mi w SMS-ie. Przyjaciółki? Jedna wyjechała za granicę, druga właśnie zaczęła nową pracę i „nie miała głowy do cudzych problemów”.
Zostałam sama.
Każdy dzień był walką o przetrwanie. Wojtek płakał godzinami z bólu, a ja płakałam razem z nim. Czasem miałam wrażenie, że ściany mieszkania zaciskają się wokół mnie jak imadło. Nie spałam po nocach, bo bałam się, że coś mu się stanie.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie teściowa.
— Słuchaj, Aniu — zaczęła tonem urzędniczki — Tomek mówił mi o waszych problemach. Może powinnaś pomyśleć o oddaniu Wojtka do hospicjum? Tam mają lepszą opiekę niż ty możesz mu zapewnić.
Zamarłam. Oddać własne dziecko? Czy naprawdę wszyscy wokół mnie oszaleli?
— Nigdy tego nie zrobię! — krzyknęłam przez łzy i rzuciłam słuchawką o stół.
Od tamtej pory już nikt z rodziny Tomka się nie odezwał.
Zaczęły się problemy finansowe. Zasiłek macierzyński ledwo starczał na leki i jedzenie. Tomek przestał przelewać pieniądze na wspólne konto. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, mówił tylko:
— Musisz sobie jakoś radzić. Ja też mam swoje życie.
Czułam się jak wrak człowieka. Wstydziłam się prosić o pomoc kogokolwiek spoza rodziny — przecież „matka powinna dać sobie radę”. Tak mnie wychowano.
Któregoś wieczoru siedziałam przy łóżeczku Wojtka i patrzyłam na jego wychudzoną buzię. Oddychał ciężko przez sen, a ja głaskałam go po głowie i szeptałam:
— Przepraszam cię, synku… Przepraszam za wszystko…
Wtedy zadzwoniła moja dawna koleżanka ze studiów — Magda.
— Anka, słyszałam od wspólnej znajomej o twojej sytuacji… Chciałabyś pogadać? Może mogę jakoś pomóc?
Rozpłakałam się do słuchawki jak dziecko. Magda przyjechała następnego dnia z zakupami i pieniędzmi na leki. Zorganizowała zbiórkę wśród znajomych z uczelni. To dzięki niej Wojtek dostał szansę na leczenie w Warszawie.
Ale rodzina? Rodzina milczała.
Minęły miesiące pełne strachu i nadziei przeplatanych rozpaczą. Wojtek powoli wracał do zdrowia dzięki drogiemu leczeniu i rehabilitacji opłaconej przez obcych ludzi — ludzi o wielkich sercach, których wcześniej nawet nie znałam.
Tomek w końcu wyprowadził się na stałe do koleżanki z pracy. Mama przestała dzwonić po tym, jak poprosiłam ją o pomoc finansową — uznała to za „żebranie” i „brak godności”.
Dziś jestem sama z Wojtkiem w wynajmowanym mieszkaniu na obrzeżach miasta. Pracuję zdalnie wieczorami, kiedy on śpi. Nie mam już złudzeń co do rodziny ani przyjaciół z dawnych lat.
Czasem patrzę na synka i myślę: czy naprawdę zasłużyłam na to wszystko? Czy to moja wina, że wybrałam macierzyństwo zamiast kariery? Dlaczego najbliżsi odwracają się wtedy, gdy najbardziej ich potrzebujemy?
Może ktoś z was zna odpowiedź? Bo ja wciąż jej szukam.