Kiedy przyjaźń boli bardziej niż samotność – historia o granicach i rozczarowaniu
– Znowu on? – Anka rzuciła słuchawką o stół, a jej głos drżał od złości. – Jak on śmie po tylu latach jeszcze do mnie pisać?!
Siedziałam naprzeciwko niej, z kubkiem herbaty w dłoniach, próbując zebrać myśli. To był już trzeci raz w tym tygodniu, kiedy Anka dzwoniła do mnie wieczorem, żeby wyrzucić z siebie żal do byłego męża. Znałam te historie na pamięć: zdrady, kłamstwa, niekończące się awantury o alimenty i dzieci. Przez lata słuchałam jej opowieści, pocieszałam, doradzałam, czasem nawet jechałam do niej w środku nocy, kiedy nie mogła spać. Byłyśmy przyjaciółkami od prawie dwudziestu lat – poznałyśmy się w pracy, obie po czterdziestce, świeżo po rozwodach, z dorastającymi dziećmi i głowami pełnymi lęków o przyszłość.
Na początku to była zwykła znajomość z biurka obok. Potem kawa po pracy, wspólne zakupy, aż w końcu długie wieczory z herbatą i rozmowami o wszystkim. Anka była ekspresyjna, emocjonalna, czasem wybuchowa. Ja – raczej spokojna, wycofana, lubiąca analizować wszystko na chłodno. Może dlatego tak dobrze się dogadywałyśmy – ona potrzebowała kogoś, kto ją wysłucha i uspokoi, ja – kogoś, kto wyciągnie mnie z domu i zmusi do śmiechu.
Przez lata byłam dla niej wsparciem. Kiedy jej córka nie zdała matury, to ja pomagałam jej szukać korepetytora. Gdy Anka straciła pracę, to ja pisałam jej CV i chodziłam z nią na rozmowy kwalifikacyjne. Kiedy miała operację kolana, gotowałam jej obiady i robiłam zakupy. Nigdy nie liczyłam godzin spędzonych na telefonie czy pieniędzy wydanych na wspólne wyjścia. Przyjaźń była dla mnie czymś oczywistym – dawałam z siebie tyle, ile mogłam.
Ale kiedy w zeszłym roku mój świat się zawalił, wszystko się zmieniło.
Mój syn Michał miał poważny wypadek samochodowy. Przez kilka tygodni żyliśmy w szpitalu – ja na plastikowym krześle przy jego łóżku, on podłączony do kroplówek i monitorów. Każdy dzień był walką o jego zdrowie i życie. Byłam przerażona i wykończona. Potrzebowałam wsparcia – rozmowy, obecności, zwykłego: „Jestem tu dla ciebie”.
Zadzwoniłam do Anki pierwszego dnia po wypadku. Odebrała po kilku sygnałach.
– Słuchaj… Michał miał wypadek. Jest w szpitalu…
– O matko! Ale… wiesz co? Ja teraz naprawdę nie mam siły na twoje problemy. Sama mam urwanie głowy z pracą i jeszcze ta sprawa z moją córką… Oddzwonię później, dobrze?
Nie oddzwoniła.
Siedziałam wtedy na szpitalnym korytarzu i patrzyłam w pusty ekran telefonu. Przez chwilę myślałam, że może przesadzam – przecież każdy ma swoje życie, swoje problemy. Ale potem przyszły kolejne dni i tygodnie. Anka nie dzwoniła. Nie pytała o Michała. Nie zaproponowała nawet kawy czy spaceru.
Zaczęłam się zastanawiać: czy przez te wszystkie lata byłam tylko „usługą wsparcia” na telefon? Czy nasza przyjaźń była jednostronna?
Po wyjściu Michała ze szpitala próbowałam jeszcze raz się odezwać. Napisałam SMS-a: „Chciałabym pogadać. Potrzebuję cię.” Odpisała po dwóch dniach: „Przepraszam, mam teraz ciężki czas.”
Wtedy coś we mnie pękło.
Przez kolejne miesiące nasze kontakty ograniczyły się do krótkich wiadomości na święta albo urodziny. Czułam się jak ktoś niepotrzebny – jakby cała nasza relacja była ważna tylko wtedy, kiedy to ona potrzebowała pomocy.
Pewnego dnia spotkałyśmy się przypadkiem w sklepie. Anka podeszła do mnie z szerokim uśmiechem:
– Ojej! Jak dawno cię nie widziałam! Co u ciebie?
Patrzyłam na nią przez chwilę w milczeniu.
– Wiesz co? Nie wiem nawet od czego zacząć…
– No to opowiadaj! – zachęciła mnie energicznie.
Zebrałam się na odwagę:
– Anka… Kiedy ja potrzebowałam wsparcia, ciebie nie było.
Zbladła.
– Przepraszam… Naprawdę miałam wtedy ciężki czas…
– Ja też miałam ciężki czas – przerwałam jej cicho. – Ale różnica jest taka, że ja zawsze byłam dla ciebie.
Patrzyła na mnie przez chwilę bez słowa. Potem wzruszyła ramionami:
– Może po prostu za dużo ode mnie oczekujesz?
Wyszłam ze sklepu z poczuciem pustki. Przez kilka dni nie mogłam przestać o tym myśleć. Czy naprawdę oczekiwałam za dużo? Czy bycie przyjaciółką oznacza tylko dawanie bez oczekiwania czegokolwiek w zamian?
Zaczęłam analizować nasze rozmowy z przeszłości. Ile razy to ja dzwoniłam pierwsza? Ile razy pytała o moje sprawy? Ile razy słuchała mnie naprawdę?
Prawda była bolesna: przez lata byłam dla niej wsparciem, ale ona nigdy nie była nim dla mnie.
Z czasem nauczyłam się żyć bez Anki. Znalazłam nowe znajomości – mniej intensywne, ale bardziej szczere i wzajemne. Zaczęłam stawiać granice – mówić „nie”, kiedy ktoś próbował wykorzystywać moją empatię i gotowość do pomocy.
Czasem jeszcze łapię się na tym, że tęsknię za tamtymi wieczorami z herbatą i śmiechem do łez. Ale potem przypominam sobie tamten szpitalny korytarz i pusty telefon.
Może przyjaźń naprawdę kończy się wtedy, kiedy jedna strona przestaje dawać? A może to ja za długo wierzyłam w coś, czego nigdy tak naprawdę nie było?
Czy warto być zawsze tą silną osobą? Czy można wymagać od innych tego samego wsparcia, które samemu się daje? Czasem myślę: może lepiej być samemu niż czuć się samotnym przy kimś bliskim…