Goście odeszli, ale żal pozostał: Opowieść o rodzinnych ranach, które nie chcą się zagoić

— Mamo, co ty wygadujesz?! — wrzasnęłam, czując jak w gardle rośnie mi gula. Brudny talerz, który trzymałam w ręku, z hukiem uderzył o brzeg zlewu. Woda prysnęła na blat, a ja nawet nie próbowałam tego wytrzeć. — Jaka ja niewdzięczna? Za co mam ci dziękować, chciałabym wiedzieć?

Mama stała w progu kuchni, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Jej twarz była napięta, a oczy błyszczały gniewem i czymś jeszcze — może rozczarowaniem? — Za to, że całe życie dla ciebie poświęcałam! Za to, że twojego ojca znosiłam dla dzieci! Za to, że nie wyjechałam do Niemiec, choć mogłam mieć lepsze życie! — jej głos drżał, a ja poczułam się jak mała dziewczynka przyłapana na czymś złym.

Goście już dawno wyszli. Z salonu dochodził jeszcze zapach kawy i ciasta, ale atmosfera była ciężka jak powietrze przed burzą. Wszyscy udawali, że wszystko jest w porządku — kuzynka Ania śmiała się z wujkiem Zbyszkiem, babcia narzekała na pogodę. Ale ja widziałam, jak mama patrzy na mnie ukradkiem, jakby czekała tylko na moment, żeby wybuchnąć.

— Poświęcałaś się? — powtórzyłam z goryczą. — To dlaczego zawsze mi wypominasz każdą rzecz? Dlaczego nie mogę podjąć żadnej decyzji bez twojego komentarza?

— Bo nie chcesz słuchać! — przerwała mi matka. — Wszystko wiesz najlepiej! Nawet teraz, kiedy masz trzydzieści lat, zachowujesz się jak rozkapryszone dziecko!

Poczułam łzy napływające do oczu. Nie chciałam płakać przy niej. Nie teraz. Nie po tym wszystkim.

— Może dlatego, że nigdy nie pozwoliłaś mi dorosnąć — wyszeptałam i odwróciłam się do okna. Za szybą padał deszcz, krople spływały po szybie jak łzy.

W głowie miałam jeszcze echo rozmów z obiadu. Ciotka Basia pytała mnie, kiedy wreszcie znajdę sobie „porządnego chłopa”. Wujek śmiał się z mojej pracy w księgarni: „Tyle lat studiów i co z tego masz?” Mama milczała wtedy, ale jej spojrzenie mówiło wszystko.

— Kinga… — zaczęła mama ciszej. — Ja tylko chcę dla ciebie dobrze.

— Wiem — przerwałam jej. — Ale czy ty kiedykolwiek zapytałaś mnie, czego ja chcę?

Zapadła cisza. Słyszałam tylko szum wody w rurach i bicie własnego serca.

Wspomnienia wróciły nagle: jak miałam dziesięć lat i dostałam czwórkę z matematyki — mama przez tydzień nie odzywała się do mnie normalnie. Jak w liceum zakochałam się w Tomku z sąsiedztwa — „on nie jest dla ciebie”, powtarzała. Jak chciałam studiować filologię polską w Krakowie — „po co ci to? Zostań tu, blisko domu”.

Zawsze wiedziała lepiej. Zawsze miała rację. A ja… Ja nauczyłam się milczeć.

Tego dnia jednak coś we mnie pękło.

— Mamo, ja nie jestem tobą — powiedziałam cicho. — Nie chcę żyć twoim życiem. Chcę mieć własne.

Mama spojrzała na mnie tak, jakby pierwszy raz zobaczyła dorosłą kobietę, a nie swoją małą córeczkę. Przez chwilę wydawało mi się, że zaraz mnie przytuli, powie coś ciepłego… Ale ona tylko westchnęła ciężko i wyszła z kuchni.

Zostałam sama z brudnymi talerzami i jeszcze brudniejszymi myślami.

Usiadłam przy stole i ukryłam twarz w dłoniach. Przez okno widziałam ogród — ten sam, w którym bawiłam się jako dziecko, ten sam, w którym mama sadziła tulipany co wiosnę. Ile razy marzyłam wtedy o ucieczce? Ile razy obiecywałam sobie, że kiedy dorosnę, wszystko będzie inaczej?

A jednak wróciłam tu po studiach. Najpierw „na chwilę”, potem „bo mama potrzebuje pomocy”, potem „bo tata zachorował”… I tak minęło dziesięć lat. Dziesięć lat życia na pół gwizdka.

Telefon zadzwonił nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. To była Ania.

— Kinga? Wszystko okej? — zapytała szeptem.

— Nie wiem… Chyba nie — odpowiedziałam szczerze.

— Słyszałam trochę waszą rozmowę… Moja mama też taka jest. Może musisz po prostu wyjechać?

Wyjechać? Myśl o tym była kusząca i przerażająca jednocześnie.

— A jeśli ona sobie nie poradzi beze mnie?

— Kinga… Ty też masz prawo żyć swoim życiem — powiedziała Ania stanowczo. — Twoja mama przeżyje. Ty musisz zacząć żyć.

Rozłączyłyśmy się, a ja długo siedziałam w ciszy. W końcu poszłam do swojego pokoju. Na biurku leżało stare zdjęcie: ja jako dziecko na kolanach mamy, obie uśmiechnięte. Gdzie się podziały te uśmiechy?

Noc była niespokojna. Słyszałam kroki mamy na korytarzu, jej ciche westchnienia za drzwiami mojego pokoju. Rano przy śniadaniu milczałyśmy obie. Każda zamknięta w swoim świecie żalu i niespełnienia.

Przez kolejne dni unikałyśmy się wzrokiem. Chodziłam do pracy jak automat, wracałam do domu i zamykałam się w pokoju. Mama udawała, że wszystko jest normalnie: gotowała obiad, prasowała moje ubrania, zostawiała mi herbatę na stole.

Ale między nami był mur.

Któregoś wieczoru zebrałam się na odwagę.

— Mamo… Muszę ci coś powiedzieć — zaczęłam niepewnie.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

— Znalazłam pracę w Warszawie. Wyjeżdżam za miesiąc.

Przez chwilę myślałam, że zacznie krzyczeć albo płakać. Ale ona tylko skinęła głową i wyszła z pokoju.

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam jej cichy płacz za ścianą.

Wyjechałam miesiąc później. Mama odprowadziła mnie na dworzec. Nie powiedziałyśmy sobie wiele — kilka banalnych zdań o pogodzie i pociągach. Ale kiedy pociąg ruszył, zobaczyłam przez okno jej łzy.

Teraz siedzę w małym mieszkaniu na Ochocie i patrzę przez okno na szare bloki Warszawy. Czasem dzwonię do mamy — rozmowy są krótkie i pełne niezręczności. Ale wiem jedno: musiałam to zrobić dla siebie.

Czy kiedyś jej wybaczę? Czy ona wybaczy mnie? Czy można naprawdę zacząć od nowa bez żalu?

Może każda z nas musi najpierw nauczyć się kochać siebie, zanim pokocha drugiego człowieka…