Gorzka lekcja na działce: Jak choroba teściowej wywróciła moje życie do góry nogami

— Nie, nie zgadzam się! — krzyknęłam, czując, jak łzy napływają mi do oczu. Stałam w kuchni mojej ukochanej działki pod Warszawą, a przez otwarte okno wpadał zapach świeżo skoszonej trawy. Mąż, Andrzej, patrzył na mnie z wyrzutem, a jego matka, pani Halina, siedziała już na werandzie, owinięta w koc, z miną cierpiętnicy.

— Ola, ona nie ma gdzie się podziać. Lekarz powiedział, że powinna być pod opieką. Przecież to tylko na chwilę — próbował tłumaczyć Andrzej, ale ja już wiedziałam, że ta „chwila” może trwać tygodniami, miesiącami…

Jeszcze rano cieszyłam się na samotny weekend wśród drzew i kwiatów. Działka była moim azylem od lat — miejscem, gdzie mogłam oddychać pełną piersią, czytać książki i zapominać o problemach codzienności. Teraz patrzyłam na Halinę, która już rozkładała swoje rzeczy w salonie i wiedziałam, że wszystko się zmieniło.

Przez pierwsze dni próbowałam być miła. Gotowałam jej zupy, podawałam leki, znosiłam narzekania na „zimno”, „wilgoć” i „te twoje nowoczesne sprzęty”. Andrzej coraz częściej znikał do miasta „załatwiać sprawy”, a ja zostawałam sama z kobietą, która nigdy mnie nie akceptowała. Każdy mój ruch był komentowany: „A u nas w domu to się tak nie robiło”, „Andrzej zawsze lubił inną zupę”, „Może byś w końcu posprzątała ten taras?”.

Wieczorami płakałam w łazience. Czułam się jak intruz we własnym domu. Działka przestała być moją oazą — stała się więzieniem. Zaczęłam mieć koszmary: śniło mi się, że Halina przejmuje cały dom, a ja muszę spać w szopie na narzędzia.

Pewnego dnia usłyszałam rozmowę przez telefon:

— Tak, Oluś tu jest… No niby pomaga… Ale wiesz, ona taka chłodna… Ja to już chyba długo nie pociągnę…

Zacisnęłam pięści. To było ponad moje siły. Zaczęłam unikać Haliny, wychodziłam na długie spacery po lesie. Andrzej udawał, że nie widzi problemu. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać:

— Przesadzasz. Mama jest chora! Trochę empatii!

A gdzie była empatia dla mnie? Czy moje potrzeby już się nie liczyły?

Wszystko pękło pewnego popołudnia. Halina wylała herbatę na nowy obrus i nawet nie przeprosiła. Zaczęła krzyczeć:

— Ty nawet nie potrafisz zadbać o dom! Nic dziwnego, że Andrzej taki zmęczony!

Nie wytrzymałam.

— Dość! To jest mój dom! Moja działka! Mam dość bycia służącą!

Halina rozpłakała się teatralnie. Andrzej wbiegł do kuchni i zaczął mnie oskarżać o brak serca.

— Może powinniście zostać tu sami! — wrzasnęłam i wybiegłam z domu.

Przez godzinę chodziłam po lesie, aż nogi miałam całe w błocie. W końcu usiadłam pod starym dębem i zaczęłam się zastanawiać: kiedy ostatni raz ktoś zapytał mnie, czego ja chcę? Czy naprawdę muszę poświęcać siebie dla „dobra rodziny”? Czy to jest ta lojalność?

Wróciłam do domu późno wieczorem. Halina spała. Andrzej siedział przy stole z pustym wzrokiem.

— Ola… Ja nie wiem już co robić…

— Ja też nie wiem — odpowiedziałam cicho. — Ale wiem jedno: nie pozwolę już nikomu zabrać mi mojego miejsca na ziemi.

Następnego dnia zadzwoniłam do szpitala i dowiedziałam się o możliwości opieki dziennej dla Haliny. Zorganizowałam spotkanie z pracownikiem socjalnym. Andrzej był wściekły:

— Jak możesz oddać moją matkę obcym ludziom?!

— A jak ty możesz oddać mnie? — zapytałam spokojnie.

Po kilku dniach kłótni Andrzej wyprowadził się do miasta razem z matką. Przez pierwszy tydzień czułam pustkę i żal. Ale potem przyszła ulga. Znowu mogłam usiąść na tarasie z książką i patrzeć na zachód słońca.

Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla innych? Gdzie kończy się lojalność wobec rodziny, a zaczyna zdrada samej siebie? Co wy o tym sądzicie?