Gdy wszystko runęło: Jak po śmierci męża zostałam wyrzucona z domu przez jego dzieci
– Nie możesz tu zostać, Anno. To był dom taty, nie twój – głos Magdy drżał, ale w jej oczach nie widziałam współczucia. Stała w progu salonu, ramiona skrzyżowane na piersi, a za nią jej brat Michał patrzył na mnie z chłodną determinacją.
W głowie dudniło mi od niewyspania i łez. Jeszcze wczoraj wieczorem siedziałam na kanapie obok mojego męża, Piotra, trzymając go za rękę w szpitalu. Dziś rano już go nie było. Umarł cicho, jakby nie chciał nikomu przeszkadzać. A teraz jego dzieci – moje pasierby – przyszli do naszego domu i kazali mi się wynosić. Naszego domu… czy raczej ich domu?
– Przecież tu mieszkałam z Piotrem przez siedem lat – wyszeptałam, czując jak gardło ściska mi ból i upokorzenie. – To też był mój dom.
Michał wzruszył ramionami. – Tata nigdy cię nie wpisał do księgi wieczystej. Wszystko jest na nas. Przykro mi, ale musisz się wyprowadzić.
Przykro mu? Nie wierzyłam w ani jedno jego słowo. Widziałam w nim tylko chłód i wyrachowanie. Magda odwróciła wzrok, jakby nie mogła znieść mojego spojrzenia.
Zebrałam się w sobie i poszłam do sypialni. Każdy krok bolał. Każda rzecz, którą pakowałam do walizki, była jak wyrwanie kawałka serca. Nasze zdjęcia z wakacji nad Bałtykiem, kubek z napisem „Najlepsza żona”, który Piotr kupił mi na urodziny, jego sweter pachnący jeszcze wodą kolońską…
Wyszłam z domu w deszczu. Nikt mnie nie zatrzymał. Nikt nie powiedział „zostań”. Stałam na chodniku z walizką i parasolką, której wiatr prawie mi nie wyrwał z ręki. Czułam się jak bezdomna.
Przez kilka dni spałam u koleżanki z pracy, Kasi. Siedziałyśmy wieczorami przy herbacie i słuchała moich łez bez słów. – Oni są okrutni – powiedziała pewnego wieczoru. – Ale ty jesteś silniejsza niż myślisz.
Nie czułam się silna. Czułam się pusta. W pracy ledwo funkcjonowałam. Szefowa patrzyła na mnie z troską, ale też z niecierpliwością – ile można być na zwolnieniu? W końcu musiałam wrócić do biura rachunkowego, gdzie każdy dzień był taki sam: faktury, telefony, cyfry…
Wieczorami wracałam do Kasi i patrzyłam w sufit. Myślałam o Piotrze. O tym, jak bardzo mnie kochał i jak bardzo ja kochałam jego. O tym, jak jego dzieci nigdy mnie nie zaakceptowały. Zawsze byłam dla nich „tą drugą”, „obcą”. Nawet gdy gotowałam im obiady i pomagałam Magdzie w nauce do matury.
Pewnego dnia Magda zadzwoniła do mnie.
– Chciałam ci oddać twoje rzeczy – powiedziała chłodno. – Możesz przyjechać jutro po południu?
Pojechałam. W salonie panował chłód i cisza. Moje rzeczy były spakowane w dwa kartony. Nawet nie zaproponowali herbaty.
– Magda… dlaczego? – zapytałam cicho.
Spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
– Mama bardzo cierpiała po rozwodzie z tatą. Ty byłaś dla niej symbolem wszystkiego złego… A my… my chcemy zacząć od nowa.
Nie odpowiedziałam. Co mogłam powiedzieć? Że ja też cierpię? Że straciłam nie tylko męża, ale i dom?
Przez kolejne tygodnie szukałam mieszkania. Wszystko było drogie albo w fatalnym stanie. W końcu znalazłam kawalerkę na Pradze – ciasną, ale własną. Pierwszej nocy płakałam pod prysznicem tak głośno, że sąsiadka zapukała do drzwi.
– Wszystko w porządku? – zapytała starsza pani o ciepłych oczach.
– Tak… przepraszam…
– Jeśli chcesz pogadać, zapraszam na herbatę – powiedziała i uśmiechnęła się lekko.
Nie poszłam wtedy, ale kilka dni później spotkałyśmy się na klatce schodowej i zaprosiła mnie jeszcze raz. Tym razem przyjęłam zaproszenie.
Pani Zofia okazała się być wdową od dziesięciu lat. Opowiadała mi o swoim mężu, o dzieciach mieszkających za granicą i o samotności.
– Najtrudniejsze jest to poczucie pustki – powiedziała pewnego wieczoru. – Ale człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego.
Zaczęłyśmy spotykać się częściej. Czasem razem gotowałyśmy obiad albo oglądałyśmy seriale w telewizji. Dzięki niej poczułam się mniej samotna.
W pracy powoli zaczęłam wracać do siebie. Szefowa dała mi nowe zadania, a koleżanki zaprosiły mnie na wspólny wyjazd nad jezioro. Pojechałam z nimi pierwszy raz od lat i śmiałam się tak głośno, że aż bolał mnie brzuch.
Któregoś dnia dostałam list polecony od Magdy i Michała. Chcieli się spotkać.
Spotkaliśmy się w kawiarni niedaleko starego domu.
– Chcieliśmy cię przeprosić – powiedziała Magda cicho. – Zachowaliśmy się okrutnie… Tata by tego nie chciał.
Michał spuścił wzrok.
– Byliśmy zagubieni po jego śmierci… Ale to nie usprawiedliwia tego, co ci zrobiliśmy.
Siedziałam przez chwilę w ciszy. W środku czułam gniew i żal, ale też ulgę.
– Dziękuję za przeprosiny – powiedziałam w końcu. – Ale już nie chcę wracać do tamtego życia.
Wyszłam z kawiarni lżejsza o ten ciężar, który nosiłam przez tyle miesięcy.
Dziś mija rok od śmierci Piotra. Siedzę przy oknie mojej kawalerki i patrzę na deszcz spływający po szybie. Jestem sama, ale nie samotna. Mam pracę, mam panią Zofię i kilka nowych przyjaciółek z pracy.
Czasem myślę o tym wszystkim, co się wydarzyło i pytam siebie: czy można naprawdę zacząć od nowa po takim upadku? Czy wybaczenie innym to klucz do własnej wolności? Może wy też mieliście kiedyś poczucie całkowitej straty? Jak sobie z tym poradziliście?