Gdy podrzucono mi dziecko: historia Weroniki, która nie była gotowa na taki zwrot
– Weronika, musisz natychmiast przyjechać do szpitala – głos Krzysztofa drżał w słuchawce. Wybiegłam z pracy, nie wiedząc jeszcze, że za chwilę moje życie rozpadnie się na kawałki. W korytarzu oddziału noworodkowego czekał na mnie mąż, blady jak ściana. Obok niego stała pielęgniarka z zawiniątkiem. – To on – powiedział cicho Krzysztof. – Nasz syn.
Nie byłam gotowa. Nie tak miało wyglądać nasze powiększenie rodziny. Z Krzysztofem długo rozmawialiśmy o adopcji, ale zawsze wydawało się to odległe, abstrakcyjne. Mieliśmy już Zosię, naszą ośmioletnią córkę, która była naszym oczkiem w głowie. Dom pełen śmiechu, wspólne wieczory z bajkami i kakao, wakacje nad Bałtykiem. Czułam się szczęśliwa, choć czasem myślałam, że moglibyśmy dać dom jeszcze jednemu dziecku. Ale nigdy nie sądziłam, że decyzja zapadnie tak nagle.
Chłopiec miał kilka dni. Porzucony przez matkę w szpitalu, bez imienia, bez przyszłości. Pielęgniarka spojrzała na mnie z nadzieją: – Pani Weroniko, on potrzebuje domu. Potrzebuje miłości.
Patrzyłam na to maleństwo i czułam… pustkę. Nie czułam niczego poza strachem i poczuciem winy. Przecież powinnam być szczęśliwa! Przecież tyle kobiet marzy o dziecku! A ja? Ja chciałam uciec.
Krzysztof był zachwycony. Od razu zaczął planować: pokój dla chłopca, imię – Michałek, pierwsze ubranka. Zosia była podekscytowana: – Mamo, będę miała braciszka! – wołała z radością.
A ja? Ja nie spałam po nocach. Michałek płakał bez przerwy. Nie potrafiłam go uspokoić. Każda jego łza była dla mnie wyrzutem sumienia. Krzysztof wracał późno z pracy, a ja zostawałam sama z dwójką dzieci i własnym lękiem. Zosia zaczęła się zmieniać – stała się cicha, zamknięta w sobie. Pewnego wieczoru usiadła obok mnie na kanapie i zapytała: – Mamo, czy ty już mnie nie kochasz?
Zamarłam. Przytuliłam ją mocno, ale w środku czułam się rozdarta na milion kawałków. Chciałam być dobrą matką dla obojga dzieci, ale nie potrafiłam pogodzić się z tym, że moje życie już nigdy nie będzie takie jak dawniej.
Wkrótce zaczęły się kłótnie z Krzysztofem. – Musisz się bardziej starać! – krzyczał pewnego wieczoru. – On czuje twoją niechęć! Próbowałam mu tłumaczyć, że potrzebuję czasu, że to dla mnie za dużo… Ale on nie słuchał.
Michałek chorował często. Wizyty u lekarzy, nieprzespane noce, ciągły stres. Zosia coraz częściej zamykała się w swoim pokoju. Pewnego dnia znalazłam ją płaczącą pod kołdrą. – Wszystko przez niego! – wykrzyczała mi prosto w twarz. – Odkąd on tu jest, wszystko jest źle!
Poczułam się jak najgorsza matka świata.
Próbowałam rozmawiać z psychologiem, ale miałam wrażenie, że nikt mnie nie rozumie. Wszyscy oczekiwali ode mnie wdzięczności i miłości do Michałka od pierwszego wejrzenia. A ja czułam tylko żal i zmęczenie.
Minęły miesiące. Michałek rósł, zaczynał się uśmiechać do mnie coraz częściej. Zosia powoli akceptowała obecność brata, choć nadal tęskniła za dawnym życiem. Krzysztof zamknął się w sobie – przestał ze mną rozmawiać o czymkolwiek poza sprawami domowymi.
Pewnego dnia usiadłam przy oknie z kubkiem zimnej kawy i spojrzałam na bawiące się dzieci. Michałek śmiał się do Zosi, a ona – po raz pierwszy od miesięcy – odwzajemniła uśmiech.
Czy to znaczyło, że wszystko wróci do normy? Czy kiedykolwiek będę potrafiła pokochać Michałka tak samo jak Zosię? Czy jestem złą matką tylko dlatego, że nie potrafię być idealna?
Czasem myślę, że życie podsuwa nam wyzwania wtedy, gdy najmniej jesteśmy na nie gotowi. Ale czy to znaczy, że powinniśmy się poddać? Czy ktoś inny na moim miejscu poradziłby sobie lepiej?
Może nigdy nie będę tą matką z reklam i poradników psychologicznych. Ale czy to znaczy, że nie zasługuję na szczęście? Czy ktoś z was też czuł się kiedyś tak zagubiony jak ja?