Dziesięć lat razem, ale przez mojego ojca zabrała dzieci i odeszła…

– Nie mogę już tak dłużej, Michał! – krzyknęła Ania, trzymając w rękach kurtki naszych synów. – Albo twój ojciec się wyprowadza, albo my to robimy!

Stałem w kuchni, z kubkiem zimnej kawy, i patrzyłem, jak jej ręce drżą. W oczach miała łzy, ale głos był twardy jak nigdy wcześniej. Wtedy jeszcze myślałem, że to tylko kolejna kłótnia. Przecież przez dziesięć lat razem przeżyliśmy już niejedno. Ale tym razem coś było inaczej – czułem to w powietrzu, w jej spojrzeniu, w tym, jak chłopcy stali cicho przy drzwiach, nie rozumiejąc jeszcze do końca, co się dzieje.

Mój ojciec, Janusz, siedział w salonie i udawał, że nie słyszy. Odkąd przeszedł na emeryturę i mama zmarła, zamieszkał z nami. Na początku wydawało się to naturalne – przecież rodzina powinna się wspierać. Ale z czasem jego obecność zaczęła nas przytłaczać. Był surowy, wymagający, często krytykował Anię za wszystko: za sposób gotowania, za wychowanie dzieci, za to, że „za mało dba o dom”.

– Michał, powiedz coś! – Ania spojrzała na mnie z wyrzutem. – Ile jeszcze mam to znosić?

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czułem się rozdarty – z jednej strony mój ojciec, który całe życie ciężko pracował i teraz potrzebował pomocy; z drugiej żona i dzieci, dla których dom powinien być bezpiecznym miejscem. Zawsze byłem tym, który godził wszystkich, łagodził spory. Ale tym razem nie potrafiłem.

– Aniu… – zacząłem niepewnie. – To mój ojciec. On nie ma dokąd pójść…

– A my? My mamy gdzie pójść? – przerwała mi ostro. – Moja mama nas przyjmie. Przynajmniej tam nikt mnie nie będzie codziennie upokarzał.

Chciałem ją zatrzymać. Naprawdę chciałem. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Patrzyłem tylko, jak pakuje rzeczy chłopców do walizek. Najstarszy, Kuba, miał łzy w oczach. Młodszy Bartek tulił się do misia. Najmłodszy Staś nawet nie rozumiał, dlaczego mama jest taka smutna.

Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, poczułem się tak samotny jak nigdy wcześniej. W domu panowała cisza przerywana tylko tykaniem zegara i szumem lodówki. Ojciec siedział dalej w salonie i oglądał telewizję, jakby nic się nie stało.

Przez pierwsze dni łudziłem się, że Ania wróci. Pisałem do niej wiadomości, dzwoniłem – bez odpowiedzi. Po tygodniu zadzwoniła teściowa:

– Michał, Ania potrzebuje czasu. Daj jej spokój.

Nie spałem po nocach. Przewracałem się z boku na bok i myślałem o tym, gdzie popełniłem błąd. Czy mogłem zrobić coś inaczej? Może powinienem był postawić się ojcu? Ale przecież to mój ojciec…

Zacząłem przypominać sobie wszystkie te sytuacje: jak Janusz krzyczał na Kubę za rozlaną herbatę; jak wyśmiewał Bartka za to, że bawi się lalkami siostry sąsiadki; jak mówił Ani, że „prawdziwa kobieta” powinna mieć zawsze czysto podłogi i obiad na stole o piętnastej.

– Tato… – powiedziałem któregoś wieczoru cicho. – Może powinieneś pomyśleć o jakimś mieszkaniu dla seniorów? Albo chociaż o kilku tygodniach u wujka Zbyszka?

Spojrzał na mnie z pogardą:

– Ty chcesz mnie wyrzucić z własnego domu? Po tym wszystkim?

Nie odpowiedziałem. Wiedziałem już wtedy, że przegrałem wszystko: żonę, dzieci i samego siebie.

Minęły dwa miesiące. Dom stał się jeszcze bardziej pusty. Praca przestała mieć sens – wracałem tylko po to, żeby usiąść w kuchni i patrzeć na zdjęcia chłopców na lodówce. Czasem dzwoniłem do Ani pod pretekstem rozmowy z dziećmi. Kuba był coraz bardziej zamknięty w sobie; Bartek pytał, kiedy wrócimy do domu; Staś płakał do telefonu.

Ojciec coraz częściej wychodził na spacery albo do sąsiada na szachy. W domu unikaliśmy siebie nawzajem.

Pewnego dnia zadzwoniła Ania:

– Michał… Chcę rozwodu.

Te dwa słowa uderzyły mnie mocniej niż cokolwiek wcześniej. Rozwód? Po dziesięciu latach? Przecież mieliśmy plany: wakacje nad morzem, nowy samochód, wspólne święta…

– Aniu… Proszę…

– Nie chcę wracać do tego domu – przerwała mi zimno. – Nie chcę wracać do twojego ojca.

Próbowałem ją przekonać: obiecywałem zmiany, mówiłem o terapii rodzinnej, o tym, że ojciec może zamieszkać gdzie indziej… Ale ona już podjęła decyzję.

Zostałem sam z ojcem i własnymi myślami. Zacząłem chodzić na terapię – sam z siebie bym się nie zdecydował, ale kolega z pracy przekonał mnie po kilku piwach.

Na pierwszej sesji psycholog zapytała:

– Czego pan żałuje najbardziej?

Odpowiedź przyszła natychmiast:

– Tego, że nie potrafiłem postawić granic między ojcem a własną rodziną.

Dziś mam trzydzieści cztery lata i jestem sam. Zupełnie sam. Żona odeszła z dziećmi do Kielc. Ojciec coraz częściej mówi o przeprowadzce do domu opieki – może w końcu zrozumiał, ile bólu sprawił nam wszystkim.

Czasem siedzę wieczorami przy kuchennym stole i słucham tykania zegara. Myślę o tym wszystkim, co straciłem przez własną bierność i strach przed konfrontacją z ojcem.

Czy można było temu zapobiec? Czy rodzina zawsze musi wybierać między lojalnością wobec rodziców a szczęściem własnych dzieci? Może gdybym wtedy powiedział „dość”, dziś nie byłbym sam…