Czy muszę na starość zostać bez dachu nad głową?
— Mamo, przecież ty już nie potrzebujesz takiego dużego mieszkania — głos Kingi rozbrzmiewał w moich uszach jeszcze długo po tej rozmowie. Siedziałam wtedy przy kuchennym stole, patrząc na stare zdjęcia Krzysia z dzieciństwa. Wtedy był taki mały, bezbronny, tulił się do mnie, gdy miał koszmary. Teraz stał się dorosłym mężczyzną, a ja… ja czułam się jak przeszkoda na jego drodze do szczęścia.
Krzysztof ożenił się dziesięć lat temu. Z Kingą i ich córką, Mają, mieszkają w ciasnym jednopokojowym mieszkaniu w Łodzi. Siedem lat temu Krzysiek kupił działkę na obrzeżach miasta i zaczął budować dom swoich marzeń. Najpierw wszystko szło powoli — ogrodzenie, fundamenty, potem długie miesiące ciszy. Brakowało pieniędzy. Pracowali oboje, oszczędzali na wszystkim, ale życie wciąż rzucało im kłody pod nogi: choroba Kingi, potem utrata pracy przez Krzysia na kilka miesięcy. Widziałam ich zmęczenie i frustrację, ale nie mogłam nic zrobić poza wsparciem dobrym słowem i czasem obiadem.
Aż pewnego dnia Kinga przyszła do mnie z herbatą i tym swoim wyuczonym uśmiechem. — Pani Zosiu — zaczęła oficjalnie, jakbyśmy nie znały się od lat — może powinna pani pomyśleć o czymś mniejszym? Przecież mieszkanie w bloku to same kłopoty: windy się psują, sąsiedzi hałasują…
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. — Chcesz, żebym sprzedała mieszkanie?
— To byłoby dla wszystkich najlepsze — wtrącił Krzysztof, który nagle pojawił się w drzwiach. — Mamo, my naprawdę nie mamy już siły tak żyć. Maja rośnie, nie ma nawet własnego kąta. Ty mogłabyś kupić sobie kawalerkę albo zamieszkać z nami, a my wreszcie dokończylibyśmy dom.
Zrobiło mi się słabo. To mieszkanie to całe moje życie. Tu przeżyłam najpiękniejsze i najtrudniejsze chwile: śmierć męża, narodziny syna, pierwsze kroki wnuczki. Każdy kąt pachniał wspomnieniami. Jak mogłam to wszystko zostawić?
Ale presja rosła z każdym tygodniem. Kinga coraz częściej rzucała aluzje: „Maja nie ma gdzie się bawić”, „Wszyscy znajomi już mają domy”, „Pani Zosiu, przecież pani jest sama”. Krzysztof milczał, ale widziałam w jego oczach rozczarowanie i żal. Zaczęłam mieć wyrzuty sumienia. Może rzeczywiście jestem samolubna? Może powinnam pomóc synowi?
Pewnej nocy nie mogłam zasnąć. Wstałam i zaczęłam chodzić po mieszkaniu. Dotykałam ścian, przeglądałam stare listy od męża, zdjęcia z wakacji nad morzem. Płakałam cicho, żeby sąsiedzi nie słyszeli. Bałam się przyszłości. Co będzie, jeśli sprzedam mieszkanie i zostanę sama w kawalerce na drugim końcu miasta? Co jeśli zachoruję? Kto mi pomoże?
Następnego dnia zadzwoniła do mnie przyjaciółka z młodości, Halina. — Zosiu, nie daj się! To twoje mieszkanie! Oni sobie poradzą! — krzyczała przez telefon.
Ale czy naprawdę poradzą sobie beze mnie? Czy nie jestem im coś winna? Przecież Krzysztof to mój jedyny syn…
W niedzielę zaprosiłam ich wszystkich na obiad. Chciałam porozmawiać spokojnie, bez pretensji i łez. Przy stole atmosfera była napięta jak struna.
— Mamo — zaczął Krzysztof — my naprawdę nie chcemy cię skrzywdzić. Po prostu… jesteśmy już zmęczeni tym życiem w ciasnocie.
— Rozumiem was — odpowiedziałam cicho. — Ale ja też mam swoje potrzeby. Boję się zostać sama bez dachu nad głową.
Kinga spojrzała na mnie zimno: — Przecież może pani zamieszkać z nami.
— A jeśli nie będę wam pasować? Jeśli zachoruję? Nie chcę być ciężarem.
Zapadła cisza. Maja bawiła się klockami pod stołem, zupełnie nieświadoma napięcia między dorosłymi.
Po obiedzie Krzysztof został ze mną sam na sam.
— Mamo… ja wiem, że to trudne. Ale my naprawdę nie mamy innego wyjścia.
— Synku… a co jeśli ja też nie mam innego wyjścia?
Przez kolejne dni unikałam ich telefonów. Czułam się rozdarta między miłością do syna a strachem przed samotnością i utratą wszystkiego, co znam.
Któregoś wieczoru zadzwoniła do mnie Maja.
— Babciu, kiedy przyjdziesz do nas?
— Niedługo, kochanie — odpowiedziałam łamiącym się głosem.
Po tej rozmowie długo patrzyłam w okno na ciemne ulice Łodzi. Czy naprawdę muszę wybierać między własnym spokojem a szczęściem rodziny? Czy jestem egoistką?
Czasem myślę: może powinnam była lepiej wychować syna? Może za bardzo go rozpieszczałam? A może to ja jestem już tylko przeszkodą?
Nie wiem, co zrobię. Ale jedno wiem na pewno: nikt nie powinien być zmuszany do oddania swojego domu pod presją rodziny.
Czy naprawdę na starość muszę zostać bez dachu nad głową? Czy miłość do dziecka zawsze musi oznaczać rezygnację z siebie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?