Cztery lata ciszy: Moja matka, moje życie, mój wybór

— Znowu się nie odzywasz? — głos mojej matki brzmiał w słuchawce jak ostrze. — Naprawdę nie masz mi nic do powiedzenia?

Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Siedziałam na podłodze w naszym małym mieszkaniu na obrzeżach Łodzi, z kolanami pod brodą, patrząc na obdrapane ściany i słuchając, jak Jakub w kuchni walczy z cieknącym kranem. Miałam dwadzieścia dwa lata, świeżo po studiach, świeżo po ślubie. Byliśmy biedni, ale szczęśliwi. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Matka nigdy nie zaakceptowała Jakuba. „On cię do niczego nie doprowadzi,” powtarzała z uporem godnym lepszej sprawy. „Zobaczysz, wrócisz do mnie z płaczem.” Każda rozmowa kończyła się kłótnią. Każda wizyta była przesłuchaniem. „Dlaczego nie masz jeszcze pracy w zawodzie? Dlaczego nie kupiliście mieszkania? Dlaczego nie masz dzieci?” — pytania jak pociski, bez chwili na oddech.

Pewnego dnia po prostu nie wytrzymałam. Po kolejnej awanturze o to, że nie pojechaliśmy na święta do niej, tylko zostaliśmy sami, wyłączyłam telefon. Przez kilka dni czułam się winna. Potem przyszła ulga. Po raz pierwszy od lat mogłam oddychać.

Ale to nie była łatwa decyzja. Przez całe dzieciństwo matka była dla mnie wszystkim. Ojciec odszedł, gdy miałam sześć lat. Matka pracowała na dwa etaty, żebym mogła chodzić na zajęcia z angielskiego i baletu. Była surowa, wymagająca, ale zawsze obecna. „Musisz być silna,” powtarzała mi co wieczór. „Nie możesz liczyć na nikogo poza sobą.” Tylko że ja chciałam liczyć na kogoś jeszcze. Chciałam kochać i być kochaną.

Jakub był moim pierwszym prawdziwym przyjacielem. Poznaliśmy się na uczelni — on studiował informatykę, ja pedagogikę. Był cichy, spokojny, miał cierpliwość świętego. Kiedy powiedziałam mu o matce, tylko się uśmiechnął: „Damy radę.” Wierzyłam mu.

Pierwsze miesiące po ślubie były trudne. Wynajęliśmy kawalerkę w starym bloku na Retkini. Meble z OLX, lodówka pamiętająca czasy PRL-u, wiecznie cieknący kran. Pracowałam w przedszkolu za najniższą krajową, Jakub łapał zlecenia jako programista-freelancer. Czasem nie starczało nam na rachunki. Ale byliśmy razem.

Matka dzwoniła codziennie. Najpierw pytała o zdrowie, potem o pieniądze, potem zaczynała krytykować wszystko: Jakuba, mieszkanie, moją pracę. „Nie tak cię wychowałam,” mówiła z wyrzutem. „Miałaś być kimś więcej.” Czułam się jak dziecko, które zawiodło.

Najgorszy był grudzień cztery lata temu. Wigilia u matki zawsze była świętością — barszcz z uszkami, karp, opłatek i jej niekończące się monologi o tym, jak ciężko pracuje dla mnie i jak bardzo ją zawodzę. W tym roku postanowiliśmy zostać sami. Chciałam poczuć magię świąt bez presji i łez.

— Nie przyjedziesz? — jej głos drżał od gniewu i rozczarowania.
— Nie dam rady, mamo. Chcemy spędzić święta we dwoje.
— Ty niewdzięczna dziewucho! — krzyczała przez telefon tak głośno, że Jakub słyszał ją w drugim pokoju.

Po tej rozmowie wyłączyłam telefon i już go nie włączyłam.

Przez pierwsze tygodnie czułam pustkę. Zastanawiałam się, czy zrobiłam dobrze. Czy można odciąć się od własnej matki? Czy jestem potworem?

Ale potem zaczęło być lepiej. Zaczęłam oddychać pełną piersią. Zaczęliśmy z Jakubem planować przyszłość bez strachu przed jej oceną. Znalazłam lepszą pracę w szkole podstawowej, Jakub dostał etat w firmie IT. Powoli odkładaliśmy na własne mieszkanie.

Czasem spotykałam sąsiadkę mojej matki na rynku.
— Twoja mama bardzo za tobą tęskni — mówiła z troską.
— Ja też za nią tęsknię — odpowiadałam zgodnie z prawdą.
Ale wiedziałam, że nie mogę wrócić do tamtego życia.

Najtrudniejsze były rodzinne uroczystości: chrzciny kuzynki, pogrzeb ciotki. Wszyscy patrzyli na mnie jak na wyrodną córkę. „Jak możesz tak traktować własną matkę?” — szeptali za moimi plecami.

Ale nikt nie widział tych wszystkich łez w poduszkę, tych nocy pełnych lęku i poczucia winy. Nikt nie wiedział, jak bardzo chciałam być wolna.

Czasem śni mi się matka — młodsza, uśmiechnięta, taka jak wtedy, gdy piekłyśmy razem szarlotkę w naszej starej kuchni na Bałutach. Budzę się wtedy z mokrymi policzkami i przez chwilę myślę: może powinnam zadzwonić? Może ona się zmieniła? Może ja się zmieniłam?

Ale potem przypominam sobie te wszystkie razy, kiedy próbowałam rozmawiać spokojnie i zawsze kończyło się krzykiem albo milczeniem pełnym pogardy.

Cztery lata ciszy nauczyły mnie jednego: czasem trzeba wybrać siebie nawet wtedy, gdy boli najbardziej.

Czy jestem egoistką? Czy można kochać kogoś i jednocześnie od niego uciekać? Czy kiedyś znajdę w sobie siłę, żeby jej wybaczyć — albo poprosić o wybaczenie?

Może każdy z nas ma swoją granicę bólu i własną definicję rodziny? Czasem myślę: czy gdyby ona była inna — albo ja była inna — wszystko potoczyłoby się inaczej?