Codziennie o 17:30 – Spowiedź mojego życia
– Znowu wychodzisz? – zapytałam, patrząc na zegar. Była 17:28.
Marek już stał w przedpokoju, poprawiał kołnierzyk koszuli. Spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: „Nie martw się, wszystko jest w porządku”.
– Msza o 18:00, nie chcę się spóźnić – rzucił przez ramię, zakładając płaszcz.
– Codziennie? – nie mogłam się powstrzymać. – Od kiedy tak ci zależy na kościele?
Westchnął ciężko, jakby miał już dość tych pytań. – Potrzebuję tego. Muszę się oczyścić. Wiesz, ostatnio dużo myślę…
Zamknęły się za nim drzwi. Zostałam sama w kuchni, z kubkiem zimnej herbaty i narastającym niepokojem. Jeszcze rok temu Marek nie chodził do kościoła nawet w święta. Teraz nagle codziennie msza? Próbowałam sobie tłumaczyć: może kryzys wieku średniego, może coś przeżywa. Po pięćdziesiątce ludzie się zmieniają.
Ale coś mi nie pasowało. Zaczęło się od Wielkanocy. Wtedy pierwszy raz wspomniał o tym, że „coś go przytłacza”, że „musi się oczyścić”. Uznałam, że to chwilowe. Ale potem zaczęły się wieczorne wyjścia. Najpierw raz w tygodniu, potem dwa, aż w końcu codziennie.
Zaczęłam obserwować. Wracał późno, czasem po dziewiętnastej. Pachniał innymi perfumami niż zwykle – słodkimi, kobiecymi. Raz znalazłam na jego płaszczu długi blond włos. Zignorowałam to, tłumacząc sobie, że może w autobusie ktoś się o niego otarł.
Ale niepokój narastał. Pewnego dnia postanowiłam pójść za nim.
Wyszłam z domu pięć minut po Marku. Szłam powoli, trzymając się w cieniu drzew. Widziałam, jak skręca w stronę kościoła św. Anny. Weszłam za nim do środka i usiadłam w ostatniej ławce.
Msza trwała już kilka minut, ale Marek nie siedział wśród wiernych. Zamiast tego wymknął się bocznymi drzwiami na zakrystię. Po chwili dołączyła do niego kobieta – wysoka, szczupła blondynka w czerwonym płaszczu.
Serce mi zamarło.
Nie miałam odwagi podejść bliżej. Siedziałam w ławce jak sparaliżowana, słysząc tylko własny oddech i bicie serca. Po pół godzinie wyszli razem tylnym wyjściem.
Wróciłam do domu wcześniej niż Marek. Kiedy przyszedł, udawałam, że czytam książkę.
– Jak było na mszy? – zapytałam spokojnie.
– Dobrze… Ksiądz mówił o przebaczeniu – odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
Chciałam krzyczeć, rzucić mu w twarz prawdę, ale zabrakło mi odwagi.
Przez kolejne dni obserwowałam go uważniej. Zaczął dbać o siebie bardziej niż zwykle – nowa koszula, perfumy, fryzjer co tydzień. W telefonie miał ustawiony kod PIN, którego nigdy wcześniej nie używał.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie nasza córka, Kasia.
– Mamo, wszystko w porządku? Tata ostatnio dziwnie się zachowuje…
– Tak, kochanie – skłamałam. – Chyba przechodzi jakiś kryzys.
– Może powinnaś z nim porozmawiać?
Westchnęłam ciężko. – Próbowałam… Ale on zamyka się w sobie.
Kasia milczała przez chwilę po drugiej stronie słuchawki.
– Mamo… A może on ma kogoś?
To pytanie uderzyło mnie jak obuchem w głowę. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
– Nie… Nie sądzę – wymamrotałam.
Ale przecież wiedziałam już prawdę.
Następnego dnia postanowiłam działać. Przeszukałam kieszenie Marka i znalazłam paragon z kawiarni „Pod Aniołem” – data i godzina pokrywały się z czasem jego „mszy”.
Wieczorem czekałam na niego z paragonem w ręku.
– Marek, musimy porozmawiać.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– O czym?
Podałam mu paragon.
– To twoje? Byłeś tam z kimś?
Zbladł. Przez chwilę milczał, potem usiadł ciężko na krześle.
– To nie tak…
– To jak? – głos mi drżał. – Od miesięcy kłamiesz mi prosto w oczy!
Zaczął mówić szybko, nerwowo:
– Poznałem ją przypadkiem… W kościele… Rozmawialiśmy… Ona też czuła się samotna…
– I co? Zakochałeś się? – przerwałam mu z goryczą.
– Nie wiem… Może… Po prostu przy niej czuję się młodszy… Żywy…
Łzy napłynęły mi do oczu. Przez tyle lat byłam dla niego wszystkim – żoną, przyjaciółką, matką jego dzieci. A teraz wystarczyła jedna kobieta z kościoła, żeby wszystko runęło?
Przez kolejne dni Marek spał na kanapie w salonie. W domu panowała cisza przerywana tylko stukotem naczyń i szelestem gazet.
Kasia przyjechała w sobotę rano.
– Mamo, musisz coś z tym zrobić! Nie możesz pozwolić mu tak cię traktować!
Patrzyłam na nią bezradnie.
– Co mam zrobić? Wywalić go z domu?
– A czemu nie? On cię zdradził!
Poczułam gniew i żal jednocześnie. Przez tyle lat poświęcałam się dla rodziny, dla niego… A teraz miałabym zostać sama?
Wieczorem usiedliśmy razem przy stole po raz pierwszy od tygodnia.
– Marek… Co dalej? – zapytałam cicho.
Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Nie wiem… Potrzebuję czasu…
– Ja też – odpowiedziałam i wyszłam do sypialni.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Marek coraz częściej wychodził z domu, ja zamykałam się w sobie. Czułam się jak cień samej siebie.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie ta kobieta – Anna.
– Proszę pani… Chciałam tylko powiedzieć, że Marek jest dobrym człowiekiem…
Przerwałam jej ostro:
– Proszę więcej do mnie nie dzwonić!
Rzuciłam słuchawką o stół i rozpłakałam się jak dziecko.
W końcu podjęliśmy decyzję o separacji. Marek wyprowadził się do wynajmowanego mieszkania na drugim końcu miasta. Kasia próbowała nas pogodzić, ale było już za późno.
Samotność bolała bardziej niż zdrada. Każdy wieczór spędzałam przed telewizorem lub z książką, udając przed światem, że wszystko jest w porządku.
Minął rok. Nauczyłam się żyć sama ze sobą. Czasem spotykam Marka na ulicy – wygląda starzej, smutniej. Anna podobno wyjechała za granicę.
Często zastanawiam się: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy po tylu latach wspólnego życia można naprawdę poznać drugiego człowieka?
A wy? Czy wybaczylibyście zdradę po tylu latach małżeństwa? Czy warto walczyć o coś, co już dawno przestało istnieć?