Blizna, która zmieniła wszystko: Historia Elli i naszej rodziny
— Mamo, dlaczego inne dzieci się na mnie patrzą? — zapytała Ellie, patrząc na mnie wielkimi, brązowymi oczami. Miała wtedy dwa lata, a ja poczułam, jak serce rozdziera mi się na milion kawałków. Przez chwilę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wzięłam ją na ręce i mocno przytuliłam, próbując ukryć łzy.
Od pierwszego dnia, kiedy Ellie przyszła na świat w szpitalu w Katowicach, wiedziałam, że nasze życie nie będzie już takie samo. Lekarze spojrzeli na mnie z troską, a potem delikatnie pokazali mi jej twarz — z dużym, ciemnym znamieniem obejmującym niemal połowę policzka. Mój mąż, Michał, stał obok mnie blady jak ściana. Przez chwilę panowała cisza, którą przerwał tylko cichy płacz naszej córeczki.
— To tylko znamię — powiedział lekarz. — Ale będzie wymagało obserwacji i możliwej interwencji chirurgicznej w przyszłości.
Wróciliśmy do domu z Ellie zawiniętą w różowy kocyk. Przez pierwsze tygodnie nie pozwalałam nikomu jej odwiedzać. Bałam się spojrzeń, pytań, plotek sąsiadek. W końcu to Polska — tu ludzie lubią komentować wszystko, co inne. Kiedy mama Michała przyszła po raz pierwszy zobaczyć wnuczkę, spojrzała na nią i odwróciła wzrok.
— Może lepiej nie wychodźcie z nią na spacer — szepnęła mi później w kuchni. — Dzieci potrafią być okrutne.
Nie spałam nocami. Przeglądałam internet, czytałam fora dla matek dzieci z podobnymi znamionami. Jedne kobiety pisały o akceptacji, inne o operacjach za granicą. Michał próbował mnie pocieszać:
— Kocham ją taką, jaka jest. To tylko skóra.
Ale ja widziałam już w wyobraźni przyszłość mojej córki: wyśmiewaną w szkole, samotną na przerwach, unikającą zdjęć i luster. Zaczęłam więc codziennie rano przykrywać znamię specjalnym opatrunkiem i makijażem medycznym. Chciałam ją chronić przed światem.
Pewnego dnia na placu zabaw podeszła do nas inna mama.
— Co się stało twojej córeczce? — zapytała głośno.
— Urodziła się z takim znamieniem — odpowiedziałam cicho.
— Oj… biedactwo…
Ellie patrzyła na mnie pytająco. Wtedy zrozumiałam, że nie mogę jej wiecznie ukrywać. Muszę coś zrobić.
Zaczęliśmy szukać pomocy. W Polsce lekarze rozkładali ręce: „Możemy próbować laserów, ale efekty są niepewne.” Za granicą — Niemcy, Czechy — proponowano nowoczesne operacje, ale koszt był ogromny: ponad 100 tysięcy złotych. Michał był załamany.
— Skąd weźmiemy takie pieniądze? Przecież ledwo wiążemy koniec z końcem…
Ale ja nie mogłam się poddać. Założyłam zbiórkę internetową. Napisałam całą naszą historię: o strachu, o nadziei, o tym, jak bardzo chcemy dać Ellie szansę na normalne życie. Początkowo wpłaty były niewielkie. Ktoś napisał pod postem: „Po co operować? Niech się nauczy żyć z tym piętnem.” Bolało. Ale pojawiły się też słowa wsparcia:
— Jesteście dzielni! Trzymam kciuki za waszą córeczkę!
Zaczęliśmy sprzedawać stare rzeczy z domu. Michał brał dodatkowe zmiany w pracy na magazynie. Ja szyłam maskotki i sprzedawałam je przez internet. Każda złotówka przybliżała nas do celu.
W międzyczasie Ellie rosła i coraz częściej zadawała pytania:
— Mamo, czy będę kiedyś wyglądać jak inne dziewczynki?
Nie umiałam jej odpowiedzieć. Czasem płakałam w łazience po nocach, żeby nie widziała mojej słabości.
Po roku zbiórki udało się zebrać potrzebną kwotę. Operacja została zaplanowana w klinice w Pradze. Bałam się jak nigdy wcześniej — o jej zdrowie, o ból, o to, czy wszystko się uda.
W dniu wyjazdu do Czech Michał powiedział:
— Nieważne jak będzie wyglądać po operacji. Ważne, żeby była szczęśliwa.
Operacja trwała kilka godzin. Czekałam pod salą operacyjną z sercem w gardle. Kiedy lekarz wyszedł i powiedział: „Wszystko poszło dobrze”, rozpłakałam się ze szczęścia.
Rekonwalescencja była długa i bolesna. Ellie płakała z bólu przy zmianie opatrunków. Czasem pytała:
— Mamo, dlaczego muszę tak cierpieć?
Nie umiałam jej odpowiedzieć inaczej niż: „Bo bardzo cię kocham i chcę dla ciebie wszystkiego co najlepsze”.
Po kilku miesiącach blizna zaczęła blednąć. Ellie patrzyła w lustro i uśmiechała się coraz częściej. Na placu zabaw inne dzieci przestały się jej bać czy wytykać palcami.
Pewnego dnia powiedziała:
— Mamo, jestem piękna!
Przytuliłam ją mocno i płakałam razem z nią — tym razem ze szczęścia.
Dziś Ellie ma dwa lata i jest pełna życia. Czasem jeszcze widzę cień dawnego znamienia na jej policzku, ale wiem już, że nie ono definiuje moją córkę ani naszą rodzinę.
Często zastanawiam się: czy dobrze zrobiłam? Czy powinnam była uczyć ją akceptacji siebie takiej, jaka była? Czy walka o „normalność” była tego warta? Może to właśnie nasze blizny czynią nas wyjątkowymi? Co wy byście zrobili na moim miejscu?