Bez kołyski: Opowieść matki o chaosie i samotności po powrocie z porodówki

— Gdzie jesteś, Piotr?! — krzyknęłam przez łzy, stojąc w progu naszego mieszkania z maleńką Zosią na rękach. Klucz ledwo obracał się w zamku, a ja czułam, jakby cały świat sprzysiągł się przeciwko mnie. W powietrzu unosił się zapach niedomytych naczyń i stęchlizny. Wszędzie walające się ubrania, nieposkładane łóżko, sterta listów na stole. To miał być nasz nowy początek, a wyglądało jak koniec wszystkiego.

Piotr wybiegł z sypialni z telefonem przy uchu. — Przepraszam, kochanie, muszę jeszcze oddzwonić do szefa. Zaraz wrócę! — rzucił w biegu, nawet nie patrząc na Zosię. Poczułam, jak coś we mnie pęka. Przez dziewięć miesięcy wyobrażałam sobie ten moment: wracamy razem do domu, on bierze mnie w ramiona, całuje Zosię w czółko. Tymczasem zostałam sama z dzieckiem i chaosem.

Próbowałam nie płakać przy Zosi. Usiadłam na kanapie, przytuliłam ją mocniej i szeptałam: — Damy radę, córeczko. Musimy dać radę…

Wieczorem Piotr wrócił do kuchni. — Przepraszam, miałem dziś ciężki dzień. Wiesz, jak jest w pracy…

— Nie wiem, Piotr. Nie wiem, bo od tygodni nie rozmawiamy o niczym innym niż twoja praca — odpowiedziałam cicho. — A ja? A Zosia? Czy my się jeszcze liczymy?

Spojrzał na mnie z wyrzutem. — Przesadzasz. Przecież wszystko robię dla was.

Chciałam krzyczeć, ale zabrakło mi sił. Zamiast tego zamknęłam się w łazience i pozwoliłam łzom płynąć swobodnie.

Następne dni były jeszcze gorsze. Piotr wychodził rano przed świtem, wracał późno wieczorem. Moja mama mieszkała 200 kilometrów dalej i nie mogła przyjechać. Teściowa zadzwoniła raz: — Dziecko, dasz sobie radę, każda matka musi przez to przejść.

Ale ja nie dawałam rady. Zosia płakała godzinami, a ja nie wiedziałam już, czy to kolka, głód czy po prostu tęsknota za spokojem. Czułam się jak w pułapce. Każdy dzień był walką o przetrwanie.

Pewnej nocy obudził mnie płacz Zosi. Była trzecia nad ranem. Wstałam na drżących nogach i zobaczyłam Piotra śpiącego twardo na kanapie. Podeszłam do niego i potrząsnęłam lekko:

— Piotr, pomóż mi… Proszę…

Otworzył jedno oko i mruknął: — Muszę się wyspać, jutro mam ważne spotkanie.

Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą złość. — A ja? Ja też mam jutro „ważne spotkanie” z rzeczywistością! — syknęłam przez zaciśnięte zęby.

Nie spałam już tej nocy. Rano zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Kasi:

— Kasia, ja nie daję rady…

— Przyjeżdżam! — odpowiedziała bez wahania.

Kasia była pierwszą osobą od tygodni, która mnie naprawdę wysłuchała. Przyniosła rosół, posprzątała kuchnię i przez chwilę trzymała Zosię na rękach.

— Musisz pogadać z Piotrem — powiedziała stanowczo. — On chyba nie rozumie, co się dzieje.

Wieczorem zebrałam się na odwagę.

— Piotrze, musimy porozmawiać. Ja nie jestem robotem! Potrzebuję cię! Potrzebuję wsparcia!

Piotr westchnął ciężko:

— Myślisz, że mi jest łatwo? W pracy grozi mi zwolnienie! Kredyt na mieszkanie! Wszystko na mojej głowie!

— A ja? Ja też mam wszystko na głowie! — krzyknęłam. — Nasza córka potrzebuje ojca!

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. W jego oczach zobaczyłam strach i bezradność.

— Nie wiem, jak ci pomóc… — wyszeptał w końcu.

— Zacznij od tego, żeby być obecnym — odpowiedziałam cicho.

Od tamtej rozmowy minęły tygodnie. Piotr próbował się zmienić: czasem kąpał Zosię, czasem robił zakupy. Ale między nami coś pękło. Każda drobnostka wywoływała kłótnie: o pieluchy, o rachunki, o to, kto ma bardziej prawo być zmęczony.

Pewnego dnia usiadłam przy oknie z kubkiem zimnej kawy i spojrzałam na śpiącą Zosię.

— Czy to jest ta rodzina, o której marzyłam? Czy tak wygląda szczęście?

Zaczęłam pisać pamiętnik. Każdego dnia zapisywałam swoje myśli: strachy, żale, nadzieje. To była moja terapia.

Z czasem nauczyłam się prosić o pomoc: sąsiadka Basia czasem zajmowała się Zosią na godzinę; Kasia dzwoniła codziennie; nawet teściowa zaczęła częściej pytać o wnuczkę.

Ale Piotr pozostał daleko. Fizycznie był obok nas, ale sercem gdzieś indziej.

Najtrudniejsze było zaakceptować samotność we dwoje. Przestałam czekać na cudowną zmianę. Skupiłam się na sobie i Zosi.

Dziś wiem jedno: macierzyństwo to nie tylko radość i uśmiechy dziecka. To też łzy, samotność i walka o każdy dzień.

Czasem patrzę na Piotra i zastanawiam się: czy jeszcze kiedyś będziemy rodziną? Czy można odbudować coś, co tak bardzo się rozsypało?

A wy? Czy też czuliście się kiedyś samotni wśród najbliższych? Jak poradziliście sobie z kryzysem?