Między Ciszą a Krzykiem: Historia Eli i Jej Brata

— Pogadaj z nim, Elu… A może z nią? Albo po prostu ze sobą — głos matki drżał od łez. — Ela, no błagam… On się tam zabije!

Stałam w kuchni, opierając się o zimny blat. W powietrzu unosił się zapach przypalonej kawy i czegoś jeszcze — strachu. Matka patrzyła na mnie oczami czerwonymi od płaczu, a ja czułam, jak moje własne serce bije zbyt szybko.

— Mamo, skąd ty to wiesz? — próbowałam zachować spokój, choć sama nie byłam pewna, czy nie mam racji.

— Przecież widzisz! To przecież jeszcze dziecko! — prawie krzyknęła Krystyna, moja matka.

— Ma dwadzieścia pięć lat. Za miesiąc. Dziecko… — przerwałam, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Bo przecież dla niej zawsze będzie dzieckiem. Dla mnie też.

Mój brat, Tomek, zamknął się w swoim pokoju już trzeci dzień z rzędu. Nie wychodził nawet po jedzenie. Słyszałam tylko ciche dźwięki gitary i czasem szloch przez ścianę. Od miesięcy był cieniem samego siebie — odkąd stracił pracę w agencji reklamowej i rozstał się z Magdą, wszystko zaczęło się sypać. Najpierw przestał odbierać telefony, potem przestał wychodzić z domu.

Matka próbowała do niego docierać na tysiąc sposobów: gotowała jego ulubione pierogi, zostawiała mu karteczki na drzwiach, nawet zaprosiła księdza po kolędzie, choć Tomek zawsze śmiał się z takich rzeczy. Nic nie działało.

— Ela, ty zawsze miałaś z nim kontakt… Może ty coś wymyślisz? — matka spojrzała na mnie błagalnie.

Poczułam ciężar odpowiedzialności, który przygniatał mnie od miesięcy. Sama miałam swoje życie — pracę w szkole, narzeczonego, plany na przyszłość. Ale nie potrafiłam zostawić Tomka samego z jego demonami.

Zapukałam do drzwi jego pokoju.

— Tomek? To ja… Mogę wejść?

Cisza. Potem szelest pościeli.

— Nie chcę gadać — usłyszałam stłumiony głos.

— Ale ja chcę — odpowiedziałam cicho i weszłam bez pozwolenia.

Pokój był ciemny, zasłony szczelnie zasunięte. Na biurku leżały puste puszki po piwie i niedokończone listy. Tomek siedział na łóżku, skulony jak dziecko.

— Wszyscy chcą coś ode mnie… — wyszeptał.

Usiadłam obok niego. Przez chwilę milczeliśmy.

— Mamo się martwi — powiedziałam w końcu.

— Wiem. Ale nie mogę jej pomóc. Ani sobie.

Chciałam go przytulić, ale wiedziałam, że tego nie zniesie. Zawsze był dumny i zamknięty w sobie.

— Tomek… Ja też się martwię. Wszyscy się martwimy.

Spojrzał na mnie z wyrzutem.

— A kto się martwi o mnie? O to, co czuję? Każdy tylko gada: „Weź się w garść”, „Znajdź pracę”, „Wyjdź do ludzi”… A ja nie umiem! Nie potrafię już być tym Tomkiem sprzed roku!

Zabrakło mi słów. Przypomniałam sobie nasze dzieciństwo — jak razem budowaliśmy bazy z koców i śmialiśmy się do łez. Gdzieś po drodze wszystko się popsuło.

— Może powinieneś pogadać z kimś… specjalistą? — zaproponowałam ostrożnie.

Wykrzywił usta w grymasie.

— Psycholog? Co mi powie? Że mam depresję? Że powinienem brać leki? To nie rozwiąże moich problemów.

— Ale może pomoże ci je zrozumieć…

Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.

Wyszłam z pokoju ze ściśniętym gardłem. Matka czekała na korytarzu.

— I co?

— Nic… On nie chce rozmawiać.

Matka zaczęła płakać jeszcze mocniej. Poczułam do niej złość — za to, że zawsze była taka bezradna i za to, że całą odpowiedzialność przerzuca na mnie. Ale też współczucie — bo przecież ona też cierpiała.

Wieczorem zadzwonił mój narzeczony, Piotr.

— Jak tam u was?

— Źle… Tomek jest coraz gorzej. Mama wariuje ze strachu. Ja już nie wiem, co robić.

— Może powinniście wezwać lekarza?

— On nas znienawidzi…

— Lepiej żeby cię znienawidził żywy niż żebyś żałowała całe życie — powiedział cicho Piotr.

Nie spałam całą noc. Myśli kotłowały mi się w głowie: co jeśli naprawdę coś sobie zrobi? Co jeśli mogłam temu zapobiec?

Rano matka siedziała przy stole z kubkiem zimnej herbaty.

— Ela… On nie otwiera drzwi.

Pobiegłam na górę. Pukałam coraz mocniej.

— Tomek! Otwórz!

Cisza. Serce waliło mi jak oszalałe. W końcu matka zadzwoniła po pogotowie.

Przyjechali szybko. Wyważyli drzwi. Tomek leżał na łóżku, blady jak ściana, ale oddychał. Przedawkował leki nasenne — na szczęście nie śmiertelnie.

W szpitalu lekarz powiedział nam wprost:

— Państwa syn potrzebuje pomocy psychiatrycznej. To nie jest państwa wina, ale musicie być gotowi na długą walkę.

Matka płakała bezgłośnie przez całą drogę do domu. Ja czułam pustkę i ulgę jednocześnie — bo żyje, bo może jeszcze jest nadzieja.

Dziś minęły trzy miesiące od tamtego dnia. Tomek jest na terapii, bierze leki i powoli wraca do siebie. Czasem rozmawiamy przez telefon — krótko, rzeczowo, ale to już coś.

Matka nadal boi się każdego dzwonka do drzwi, a ja nauczyłam się żyć z poczuciem winy i bezradności. Czasem myślę: czy mogłam zrobić więcej? Czy naprawdę można uratować kogoś przed nim samym?

Może czasem trzeba po prostu być obok — nawet jeśli nie umiemy naprawić świata drugiej osoby?