Koszt szczęścia: Historia Kacpra i ceny, jaką przyszło mu zapłacić

Leżałem na kanapie, z zamkniętymi oczami, próbując nie słyszeć tego wszystkiego, co działo się wokół. Przez szczelne okna docierały do mnie stłumione dźwięki miasta – klaksony, syreny policyjne, gdzieś w oddali karetka. W sąsiednim mieszkaniu ktoś się kłócił, ktoś inny rozmawiał przez telefon, a potem trzasnęły drzwi. Kiedyś uwielbiałem zgadywać, w którym mieszkaniu oglądają telewizję, gdzie się śmieją, a gdzie płaczą. Teraz każdy dźwięk był jak cios – przypominał mi o tym, jak bardzo jestem sam.

– Kacper! – głos mamy przerwał moje rozmyślania. – Znowu leżysz? Nie możesz chociaż raz pomóc mi z obiadem?

Otworzyłem oczy i spojrzałem na sufit. Ile razy jeszcze usłyszę to samo pytanie? Ile razy jeszcze będę musiał tłumaczyć, że nie mam siły? Że nie jestem leniwy, tylko po prostu nie mam już w sobie niczego, co mógłbym dać?

Wstałem powoli i poszedłem do kuchni. Mama stała przy blacie, krojąc marchewkę z taką złością, jakby chciała ją ukarać za wszystkie swoje niepowodzenia.

– Przepraszam – mruknąłem.

– Zawsze tylko przepraszasz – odpowiedziała bez patrzenia na mnie. – Może czas coś zmienić?

Chciałem jej powiedzieć, że próbuję. Że każdego dnia walczę ze sobą, żeby wstać z łóżka, żeby nie płakać pod prysznicem, żeby nie krzyczeć na nią ani na tatę. Ale wiedziałem, że to nic nie da. Dla niej byłem po prostu dorosłym synem, który nie potrafi znaleźć pracy i siedzi całymi dniami w domu.

Ojciec wrócił późno. Jak zwykle rzucił torbę w kąt i usiadł do stołu bez słowa. Mama podała mu obiad, a ja usiadłem naprzeciwko nich, czując się jak intruz we własnym domu.

– I co dzisiaj zrobiłeś? – zapytał ojciec, nie patrząc na mnie.

– Szukałem pracy – skłamałem.

– Gdzie?

– Wysłałem kilka CV…

– Kilka? – prychnął. – Ja w twoim wieku pracowałem na dwóch etatach i jeszcze pomagałem dziadkowi w gospodarstwie.

Zacisnąłem pięści pod stołem. Ile razy jeszcze będę musiał słuchać tej samej historii? Ile razy jeszcze będą mi wypominać, że nie jestem taki jak oni?

Po kolacji zamknąłem się w swoim pokoju. Spojrzałem na stare zdjęcia na półce – ja z rodzicami nad morzem, ja z młodszą siostrą na rowerach, ja z babcią na działce. Wtedy wszystko wydawało się prostsze. Wtedy wierzyłem, że szczęście to coś oczywistego.

Ale potem przyszła dorosłość. Studia w Warszawie, pierwsza praca w agencji reklamowej. Przez chwilę myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi – mieszkanie z przyjaciółmi, imprezy do rana, pierwsza poważna dziewczyna. A potem wszystko zaczęło się sypać.

Najpierw zwolnienia w firmie – padło na mnie. Potem rozstanie z Magdą – powiedziała, że nie chce być z kimś, kto nie wie, czego chce od życia. Wróciłem do rodzinnego miasta z podkulonym ogonem. Rodzice przyjęli mnie bez słowa wyrzutu, ale czułem ich rozczarowanie za każdym razem, gdy na mnie patrzyli.

Przez kilka miesięcy próbowałem się pozbierać. Wysyłałem CV, chodziłem na rozmowy kwalifikacyjne, ale wszędzie słyszałem to samo: „Ma pan za mało doświadczenia”, „Nie pasuje pan do naszego zespołu”, „Odezwiemy się”. Nikt się nie odezwał.

Z czasem przestałem wychodzić z domu. Przestałem odbierać telefony od znajomych. Nawet siostra przestała do mnie pisać – miała własne życie w Krakowie i chyba nie chciała patrzeć na mojego upadku.

Pewnego wieczoru usłyszałem rozmowę rodziców przez cienką ścianę.

– On sobie nie radzi – powiedziała mama cicho.

– Musi dorosnąć – odpowiedział ojciec. – Nie możemy go trzymać pod kloszem całe życie.

Poczułem się jak ciężar. Jak problem do rozwiązania.

Wtedy zadzwonił Bartek – mój dawny przyjaciel ze szkoły. Zaprosił mnie na piwo.

– Stary, co się z tobą dzieje? Zniknąłeś wszystkim z radaru! – rzucił od razu.

Wzruszyłem ramionami.

– Nie wiem… Jakoś tak wyszło.

– Słuchaj… Może chcesz popracować u mnie? Potrzebuję kogoś do pomocy w sklepie budowlanym. Na początek nic wielkiego, ale zawsze coś.

Zgodziłem się bez namysłu. Chciałem poczuć się potrzebny. Chciałem udowodnić rodzicom i sobie, że jeszcze coś potrafię.

Praca była ciężka i monotonna. Codziennie od rana do wieczora nosiłem worki z cementem, układałem towar na półkach i słuchałem narzekań klientów. Ale po raz pierwszy od miesięcy czułem się żywy.

Rodzice byli dumni – przynajmniej przez chwilę. Ale szybko zaczęli pytać:

– A kiedy znajdziesz coś lepszego? Przecież nie będziesz całe życie pracował w sklepie!

Znowu poczułem presję. Znowu zacząłem się dusić.

Któregoś dnia wróciłem do domu i zobaczyłem mamę płaczącą w kuchni.

– Co się stało? – zapytałem przestraszony.

– Twój ojciec… Stracił pracę – wyszeptała.

Świat mi się zawalił po raz kolejny. Ojciec był zawsze tym silnym, niezniszczalnym filarem naszej rodziny. Teraz siedział przy stole ze spuszczoną głową i wyglądał na starszego o dziesięć lat.

Musiałem przejąć część obowiązków domowych. Pracowałem więcej godzin u Bartka, oddawałem mamie większość wypłaty. Przestałem myśleć o własnych marzeniach – liczyło się tylko przetrwanie kolejnego dnia.

Czasami łapałem się na tym, że zazdroszczę ludziom za oknem ich zwyczajnego życia. Zazdroszczę im śmiechu dzieci na placu zabaw, par spacerujących wieczorem po parku, nawet tych kłócących się sąsiadów za ścianą.

Czy to jest cena szczęścia? Czy naprawdę trzeba poświęcić wszystko dla innych?

Minął rok. Ojciec znalazł nową pracę za granicą i wyjechał do Niemiec. Mama zaczęła pracować jako opiekunka osób starszych. Ja zostałem sam w pustym mieszkaniu.

Czasami myślę o tym wszystkim i zastanawiam się: czy gdybym wtedy wybrał siebie zamiast rodziny, byłbym dziś szczęśliwszy? Czy szczęście naprawdę ma swoją cenę? A może po prostu nigdy nie miałem odwagi zawalczyć o własne życie?