Kiedy przeszłość puka do drzwi: Opowieść o pierwszej miłości i straconych latach
– Co ty tu robisz? – zapytała mama, patrząc na mnie z wyrzutem, gdy wróciłam do domu późnym wieczorem, cała roztrzęsiona.
– Musiałam… musiałam go zobaczyć – wyszeptałam, czując jak łzy cisną mi się do oczu.
Wiedziałam, że nie zrozumie. Nikt nie rozumiałby. Przez sześćdziesiąt lat żyłam w cieniu jednej decyzji, która zmieniła wszystko. Przez sześćdziesiąt lat nosiłam w sobie tęsknotę za kimś, kogo straciłam przez własny strach i cudze oczekiwania.
Miałam wtedy siedemnaście lat. Liceum imienia Marii Skłodowskiej-Curie w małym mieście pod Warszawą. Tam poznałam Pawła. Był inny niż wszyscy chłopcy – cichy, zamyślony, z wiecznie rozczochranymi włosami i oczami, które śmiały się nawet wtedy, gdy milczał. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. On we mnie chyba też, choć nigdy nie powiedział tego wprost.
Nasza miłość była jak z powieści – ukradkowe spojrzenia na korytarzu, liściki wsuwane do kieszeni płaszcza, pierwsze nieśmiałe pocałunki pod kasztanem za szkołą. Ale wtedy wszystko było trudniejsze. Rodzice mieli wobec mnie inne plany. Mama powtarzała: „Masz się uczyć, nie zadawać z chłopcami”. Ojciec był surowy, wymagający. Paweł pochodził z biedniejszej rodziny, jego ojciec pił, matka pracowała w sklepie spożywczym.
Pewnego dnia mama znalazła nasze listy. Była awantura – krzyki, płacz, groźby. „Nie będziesz się zadawać z takim chłopakiem! On cię tylko zniszczy!” – wrzeszczała. Paweł próbował ze mną rozmawiać, ale ojciec zabronił mi wychodzić z domu. Przez okno widziałam, jak czeka pod blokiem, godzinami.
Potem przyszła matura. Dostałam się na studia do Warszawy. Paweł napisał ostatni list: „Poczekam na ciebie”. Nie odpisałam. Bałam się. Chciałam spełnić oczekiwania rodziców.
Minęły lata. Studia, praca w bibliotece, ślub z Andrzejem – dobrym człowiekiem, ale nigdy go nie kochałam tak jak Pawła. Urodziłam dwójkę dzieci – Kasię i Michała. Życie płynęło zwyczajnie: zakupy w Biedronce, obiady u teściowej, wakacje nad Bałtykiem.
Ale Paweł nigdy nie zniknął z mojej pamięci. Czasem śnił mi się jego uśmiech, czasem budziłam się z uczuciem pustki.
Aż przyszedł ten dzień – sześćdziesiąte urodziny. Dzieci już dorosłe, Andrzej odszedł dwa lata temu po cichym rozwodzie. Siedziałam sama w kuchni i nagle poczułam, że muszę go odnaleźć. Zaczęłam szukać – przez znajomych ze szkoły, przez Facebooka, przez stare adresy.
W końcu znalazłam jego nazwisko na domofonie starej kamienicy na Pradze.
Serce waliło mi jak oszalałe, gdy wspinałam się po schodach. Zapukałam.
Drzwi otworzyła kobieta w moim wieku. Miała krótkie siwe włosy i oczy Pawła. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu.
– W czym mogę pomóc? – zapytała cicho.
– Szukam Pawła Nowaka…
Zbladła.
– Kim pani jest?
– Nazywam się Anna Kowalczyk… byliśmy kiedyś… przyjaciółmi.
Zamilkła na chwilę.
– Paweł… Paweł nie żyje od trzech lat.
Poczułam jak świat usuwa mi się spod nóg.
– Przepraszam… – wyszeptałam i już miałam odejść, gdy zatrzymała mnie jej dłoń.
– Proszę wejść.
Usiadłyśmy w małym pokoju pełnym książek i zdjęć rodzinnych. Na jednym z nich rozpoznałam Pawła – starszego, ale z tym samym łobuzerskim uśmiechem.
– Byliście blisko? – zapytała kobieta.
– Bardzo… kiedyś…
Spojrzała na mnie uważnie.
– Jest pani do niego podobna…
Zdziwiłam się.
– Do niego?
– Tak… Paweł często o pani mówił. Zawsze powtarzał: „Gdybym tylko miał odwagę wtedy…”.
Łzy popłynęły mi po policzkach.
– Ja też nie miałam odwagi…
Milczałyśmy długo. W końcu kobieta podała mi kopertę.
– To dla pani. Zostawił ją przed śmiercią. Kazał przekazać „jeśli kiedyś przyjdziesz”.
Drżącymi rękami otworzyłam list:
„Anno,
Nie wiem czy jeszcze kiedyś cię zobaczę. Ale jeśli tak – chcę żebyś wiedziała: kochałem cię całe życie. Wybaczyłem ci milczenie. Ja też byłem tchórzem. Może gdzieś tam spotkamy się jeszcze raz.”
Zamknęłam oczy i poczułam ulgę pomieszaną z żalem.
Wyszłam na ulicę i długo szłam bez celu. W głowie dudniło mi jedno pytanie: ile jeszcze ludzi żyje obok siebie z niewypowiedzianą tęsknotą? Ile razy pozwalamy odejść temu, co najważniejsze?
Czy naprawdę trzeba aż tylu lat i tylu strat, by zrozumieć, że czasem jedna rozmowa może zmienić wszystko?
A wy? Czy macie kogoś, komu nigdy nie powiedzieliście prawdy?